KRWAWY ZACHÓD SŁOŃCA Autor : Paweł A. Kowalski HTML : ARGAIL Wschodzące słońce rozświetlało równinę mieniąc się tysiącami odblasków i refleksów w porannej rosie. Widok był przepiękny i napawał wędrowca nową nadzieją która przez ostatnie dni wędrówki zaczęła w nim topnieć. Wszechogarniające promienie wlewały w jego serce nowe siły, wolę walki. Mimo zmęczenia i wyczerpania podążał dalej wytyczonym sobie szlakiem. Jednak droga przez niego obrana była niesłychanie ciężka, milami wiła się bezkresną równiną po której rozlewał się ocean traw. Na dalekim horyzoncie widniały zarysy gór przepięknie oświetlone porannym słońcem. Gdzieś tam... tam na linii horyzontu wśród skał ostrych jak brzytwy znajdował się cel jego wędrówki. Słońce znajdowało się w zenicie gdy podróżnik zatrzymał się i schronił przed lejącym z nieba żarem w cieniu sporządzonego z liści prowizorycznego parasola. Siły znów zaczęły w nim słabnąć. Leżąc i upajając się namiastką cienia niedaleko w trawie dostrzegł kamień Boga. Był to zwyczajny, średnich rozmiarów kamień o kształci zbliżonym do kuli. Wędrowiec wywodził się z rodziny w której do spraw kamieni Boga przywiązywano wielką wagę. Z biegiem lat kamienie stały się integralną częścią jego życia, wręcz jego najważniejszą częścią. Znalezienie kamienia na takim pustkowiu, podczas swej wędrówki przyjął więc za dobry omen i w dalszą swą wędrówkę podążył z kamieniem w swej kieszeni. Na wieczorny odpoczynek zatrzymał się bardzo późno. Księżyc znajdował się już wysoko gdy położył się na brzuchu aby jak co wieczór połączyć się z przodkami. W wyciągniętych do przodu rękach trzymał nowy kamień. Przodkowie przemówili do niego bardzo szybko. Spowodowało to najprawdopodobniej ogromne zmęczenie ale mogło to być również zasługą nowego kamienia. W praojcowskiej wizji dostrzegał wiele znajomych mu obrazów, lecz wśród nich nieustannie pojawiał się nowy, niesamowity pejzaż krwawo zachodzącego słońca nad górami. Jego czerwień rzucała demoniczny cień, czerwone promienie prześlizgiwały się przez poszarpane urwiska i raziły go w oczy, wręcz parzyły, były nie do zniesienia. Cel jego drogi w owej wizji był tak dalece niedostępny, odstraszający. Mogłoby się wydawać iż każdy metr, każdy krok w stronę majaczącego w oddali pasma skończyłby się natychmiastową śmiercią w płomieniach. Połączenie z przodkami przerwało się tak nagle jak się pojawiło. Gdy kontakt został zerwany słońce swym powolnym i odwiecznym torem wznosiło się nad górami. Wędrowiec patrząc na ich cudowną poświatę dostrzegł sprzeczność z jego niedawnym objawieniem - złocisty glob odwiecznie wschodził - tak stało się i w teraz - zza gór. Miało to ogromne znaczenie i symbolizowało początek oraz pochodzenie wszechrzeczy od doskonałego i najwspanialszego Kamieniarza. Obraz widziany przez niego ukazywał natomiast zachód nad górami. Rozmyślając nad ojcowskim przesłaniem tego co ujrzał zaczął rozważać zaprzestanie swej dalszej wędrówki. Promienie palące jego ciało przestraszyły go trochę. Również wizja zburzenia porządku świata była dla niego przerażające, ale gdzieś głęboko w nim tkwiło coś co kazało mu niepoddawać się, znów podjąć wytyczoną sobie drogę niezważając na ostrzeżenia przodków. Po krótkiej walce to coś zwyciężyło. Tym czymś była ciekawość. Góry były strome i nieprzystępne. Ostre krawędzie kaleczyły jego silne dłonie, przecierały ubranie aby potem kaleczyć skórę. Wędrówka zajęła mu dwa dni. Noc spędził na półce skalnej wśród leżących pokontem kilkudziesięciu kamieni Boga. Były przeróżnej wielkości i kształtu, leżały rozsypane jakby Kamieniarz próbując rzucić je w świat nadał im zbyt małą prędkość aby mogły polecieć dalej. Dla podróżnika miejsce jego noclegu było najcudowniejszym na świecie - dostrzegał tu tyle jego wspaniałości ile z pewnością nie znalazłby w żadnym innym miejscu. Z przodkami połączył się dopiero po zachodzie słońca gdyż musiał upewnić się czy znajduje się ono w odpowiednim miejscu. Wszystko było w porządku. Wizje, a raczej wizja ukazana mu przez ojców była taka sama jak przez ostatnie dni - parzący, krwawy zachód nad górami. Rano wizja się urwała wrzucając wędrowca w rzeczywisty, pełen zrozumienia i odwiecznego porządku świat. Po wielu trudach męczącej wspinaczki dotarł w końcu na szczyt. Stanął, rozglądał się, i nie widział nic prócz bezkresnego nieba. Na szczycie ni było nic. Nie było wspaniałej groty, nie było potężnego Kamieniarza siedzącego u jej wylotu i tworzącego swe dzieła, nie było przodków latających dookoła niego. Było tylko słońce zachodzące gdzieś na odległym horyzoncie. Wędrowiec patrzył na niknące promienie, wyjął z kieszeni znaleziony po drodze kamień i cisnął nim w jego stronę ze wszystkich sił. Gdy ostatnie przebłyski znikły za linią horyzontu spostrzegł jak jego własne słońce zachodzi krwawo nad górami... Paweł A. Kowalski 22 czerwca 1999
cegwaldek1978.78