Corum 1 - Kawaler Mieczy.rtf

(362 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Michael Moorcock

 

 

 

Kawaler Mieczy

(Przełożył: Radosław Kot)

 

 

SCAN-dal


WPROWADZENIE

 

Były to czasy oceanów światła i czasy dzikich bestii z brązu latających w przestworzach, miast unoszących się tuż pod sklepieniem nieba. Stada karmazynowego bydła, roślejszego niż zamki, napełniały porykiwaniem pastwiska; młode i hałaśliwe stworzenia nawiedzały ponuro toczące swe wody rzeki. Był to czas bogów, których nieustanną obecność można było dostrzec we wszystkim, co istniało na świecie; czas bezrozumnych krasnali i pozbawionych kształtu stworów, które można było przywołać nieostrożną bądź gorączkową myślą, a które nie odchodziły nie zadawszy cierpienia lub póki nie złożyło im się okrutnej ofiary; czas magii, zjaw, niestałej przyrody, zdarzeń pozornie niemożliwych, paradoksów mogących wpędzić w szaleństwo; marzeń spełniających się posłusznie i marzeń realizujących się na opak; koszmarów sennych raptownie stających się jawą.

Były to czasy ciekawe i czasy mroczne. Czasy Praw Miecza. Czasy, gdy Vadhaghowie i Nhadraghowie, odwieczni wrogowie, wymierali. Czas, kiedy człowiek, niewolnik strachu, pojawił się na świecie, nieświadom, że większość cierpień i lęków, które go osaczały, była wynikiem nie czego innego, jak tego, że on sam zaistniał. Była to jedna z wielu ironii losu, związanych z człowiekiem, który podówczas nazywał swą rasę Mabdenami lub Mabdeńczykami.

Mabdenowie żyli krótko, lecz mnożyli się obficie. W ciągu kilku stuleci zdołali osiągnąć przewagę na zachodnim kontynencie, na którym to zaczęła się ich ewolucja. Przed wyprawianiem się w większej sile ku lądom zamieszkanym przez Vadgaghów i Nhadraghów powstrzymywały ich przesądy. Tak trwało to przez parę dalszych stuleci, aż w końcu okrzepli i zdobyli się na odwagę. Nie spotkali się z oporem, lecz zaczęli zazdrościć starszym rasom, ich liczne kompleksy objawiły się pod postaciami zawiści i agresji.

Vadhaghowie i Nhadraghowie nie byli ostrzeżeni przed takim obrotem sprawy. Panowali przez milion lub więcej lat na całej planecie, a teraz ona zaczęła się zmieniać. Wiedzieli o istnieniu Mabdenów, lecz nie dostrzegali zbytniej różnicy między nimi a innymi dzikimi zwierzętami. Obie rasy nie zapomniały wprawdzie o wzajemnej nienawiści, lecz ich przedstawiciele spędzali równocześnie wiele czasu na tworzeniu dzieł sztuki, abstrakcyjnych rozważaniach i temu podobnych zajęciach. Rozumni, doświadczeni, nie dopuszczali do siebie myśli, że cokolwiek może się zmienić. Z tego też głównie powodu ignorowali zapowiedzi kresu swej epoki.

Między oboma odwiecznymi wrogami nie było już konfliktów, jako że ostatnią bitwę stoczyli wiele stuleci temu, lecz nadal nie utrzymywali ze sobą kontaktów.

Vadhaghowie zamieszkiwali całymi rodzinami odcięte od świata zamki, rozrzucone na kontynencie nazywanym przez nich Bro-an-Vadhagh. Nie było między nimi łączności, chęć do podróżowania zaś stracili już bardzo dawno. Nhadraghowie żyli w miastach wzniesionych na wyspach wśród mórz, na północny zachód od Bro-an-Vadhaghu. Również samotnie, nie interesując się nawet najbliższym rodzeństwem. Obie rasy uważały, że są niezwyciężone. Obie się myliły.

Rozpoczynający swą egzystencję człowiek rozmnażał się i, jak szerzy się zaraza, tak on wędrował po całym świecie.

Zaraza ta powalała stare rasy, gdziekolwiek się na nie natknęła. Człowiek niósł ze sobą nie tylko śmierć, lecz również strach. Głównym celem jego starań było zostawienie po poprzednikach jedynie ruin i kości. Nie zdając sobie sprawy, był psychiczną hybrydą, a tego nawet Wielcy Dawni Bogowie nie byli w stanie objąć swą mądrością.

I Wielcy Dawni Bogowie poznali, co to strach.

Człowiek, niewolnik strachu, arogancki w swej ignorancji, kontynuował niszczycielski pochód, pozostając ślepy na skutki spustoszeń, powodowanych przez jego małostkowe ambicje. Równocześnie, mając upośledzone zmysły, nie podejrzewał nawet istnienia we wszechświecie wielu wymiarów, z których każdy był w jakiś sposób związany z innymi. Nie był taki, jak Vadhaghowie czy Nhadraghowie, którzy posiedli sztukę poruszania się między wymiarami siłą woli, poznali Pięć Wymiarów i zrozumieli jednocześnie naturę wielu innych wymiarów, w których Ziemia istniała - pojęli ich znaczenie.

Stąd też wydawało się wielką niesprawiedliwością, że tak szlachetne rasy mają zniknąć za sprawą istot, które nadal tylko trochę różniły się od zwierząt. Było to tak, jakby sępy zwoływały już swój wiec nad ciałem młodego poety, który mógł tylko przyglądać się, wciąż przytomny, jak ptaki zabierają mu jego cudowne życie, którego nigdy nie zrozumieją i nigdy nie dowiedzą się, co zniszczyły.

- Gdyby znali wartość tego, co rabują, gdyby potrafili uzmysłowić sobie, co zabijają - mówi stary Vadhagh w powieści Jedyny kwiat jesieni - wtedy bym nie cierpiał.

To była niesprawiedliwość.

Stwarzając człowieka, wszechświat zdradził stare rasy.

Lecz niesprawiedliwość ta była zwyczajna i logiczna. Ktoś może kochać i oceniać wszechświat, ale wszechświat ani nie kocha, ani nie osądza nikogo. Wszechświat nie czyni różnicy między mnogością stworzeń i obiektów, z których się składa. Wszyscy są równi. Nikt nie jest faworyzowany. Wszechświat, wyposażony jedynie w materie i zdolność kreacji, tworzy nieustannie trochę tego, trochę tamtego. Nie kontroluje, co stworzył, i sam przez swoje twory nie może być kontrolowany (chociaż niektórzy niezmiennie sądzą inaczej). Ci, którzy przeklinają świat, porywają się na coś, co i tak pozostanie nieosiągalne. Ci, którzy zaciskają pięści, wznoszą je ku ślepym gwiazdom.

Lecz nie oznacza to, że nie ma takich, którzy próbują walczyć i dosięgnąć nieosiągalnego.

Takie istoty będą zawsze - czasem obdarzone nieprzeciętną inteligencją - nie mogące pogodzić się z bezdusznością wszechświata.

Książę Corum Jhaelen Irsei był właśnie kimś takim. Ostatni zapewne z rasy Vadhaghów, znany również jako Książę w Szkarłatnym Płaszczu.

Ta kronika opowiada właśnie o nim.

Księga Coruma


KSIĘGA PIERWSZA

w której Książę Corum odkrywa złożoność spraw ziemskich i traci rękę


Rozdział 1

W ZAMKU ERORN

W Zamku Erorn mieszkała od stuleci rodzina Księcia Khlonskeya, darząca miłością spokojnie przelewające się u północnych ścian zamku morze i łagodną puszczę podchodzącą tuż pod jego południowe mury.

Zamek Erorn był tak stary, że zdawał się w jedno stopiony z wyłaniającymi się majestatycznie z morza skałami, na których go wzniesiono. Górowały nad nim nadgryzione zębem czasu, lecz nadal budzące podziw wieżyczki, kamienie jego murów wygładziła przez stulecia woda. Dzielące wnętrza zamku ściany potrafiły zmieniać swój kształt, dostosowując się do wyposażenia pokoi, przybierać różne kolory zależnie od kierunku, z którego wiał wiatr. Pokoje wypełniały fontanny i kryształy, wygrywające subtelne, złożone fugi, skomponowane przez członków rodziny - niektórych żyjących, niektórych dawno już martwych. Były galerie zawieszone obrazami na aksamicie, marmurze i szkle, zgromadzone przez przodków Księcia Khlonskeya, z których wielu miało uzdolnienia artystyczne. Były biblioteki wypełnione manuskryptami spisanymi zarówno przez Vadhaghów, jak i Nhadraghów. Gdzie indziej jeszcze znaleźć można było pokoje, w których stały posągi; były ptaszarnie i menażerie, obserwatoria, laboratoria, pokoje dziecinne, ogrody, zakątki do medytacji, gabinety lekarskie, sale gimnastyczne, kolekcje pamiątek po zmarłych, kuchnie, planetaria, muzea, sale spotkań i dyskusji, jak i pokoje bez szczególnego przeznaczenia oraz te, które były na stałe zajmowane przez mieszkańców zamku.

Dwanaście osób żyło teraz w zamku, chociaż kiedyś było ich tu pięćset. Ci, którzy pozostali, to sam Książę Khlonskey, mocno już wiekowy, i o wiele młodsza jego żona, Colotalarna; ich bliźniacze córki Ilastru i Pholhinra; Książę Rhanan, jego brat; Setreda, jego bratanica, i Corum, jego syn. Pozostała piątka była domownikami wywodzącymi się z dalszej rodziny księcia. Wszyscy posiadali charakterystyczne cechy Vadhaghów; podłużne, wąskie głowy o zupełnie płaskich bokach, uszy niemal pozbawione płatków, piękne włosy, które każdy silniejszy podmuch mógł ponieść jak chmurę ponad ich głowami, wielkie oczy o kształcie migdałów, z żółtymi źrenicami i purpurowymi tęczówkami, szerokie usta o pełnych wargach, złotą skórę nakrapianą jakby szlachetnym różem. Ciała ich były szczupłe i wysokie, lecz proporcjonalne. Poruszali się zaś z gracją tak niewymuszoną, że w porównaniu z nią ruchy istot ludzkich przypominały raczej nieporadne małpie podskoki.

Zajmując się głównie oderwanymi od rzeczywistości intelektualnymi kwestiami, które dostarczały im rozrywki, nie utrzymywali od ponad dwustu lat kontaktu z resztą ludu Vadhaghów. Od ponad trzystu nie widzieli żadnego z Nhadraghów. Ostatnie wieści ze świata dotarły do nich przed z górą wiekiem. Raz tylko spotkali przedstawiciela rasy Mabdenów - Książę Opash przywiózł go do Zamku Erorn jako okaz. Książę ten był najbliższym kuzynem Księcia Khlonskeya, przyrodnikiem z zamiłowania. Mabden - a była to samiczka - została umieszczona w menażerii, gdzie dbano o nią dobrze, lecz żyła tylko trochę ponad pięćdziesiąt lat, a gdy rozstała się z tym światem, nie sprowadzono nowej na jej miejsce. Od tamtych czasów Mabdenowie rozmnożyli się oczywiście i zamieszkiwali, jak się okazywało, spore tereny Bro-an-Vadhaghu. Pojawiły się nawet plotki, że niektóre zamki Vadhaghów stały się ofiarami ich napaści zakończonych wymordowaniem mieszkańców i zniszczeniem budowli. Książę Khlonskey niezbyt dawał temu wiarę. Zresztą te przypuszczenia umiarkowanie interesowały jego samego czy jego rodzinę. Było przecież tyle innych rzeczy wartych dyskusji, tyle złożonych przyczynków do rozważań, przyjemniejszych zagadnień ze stu i jednej dziedziny.

 

Skóra Księcia Khlonskeya była prawie mlecznobiała i tak cienka, że arterie i mięśnie tuż pod nią były dobrze widoczne. Żył już od tysięcy lat, lecz dopiero niedawno wiek zaczai dawać znać o sobie. Kiedy jego słabość zacznie być zauważalna, oczy zaczną zawodzić, wtedy zakończy życie tak, jak zwykli to robić Vadhaghowie. Uda się do Komnaty Oparów, położy na jedwabnych kołdrach i poduszkach, by wdychać różne słodko pachnące gazy aż do słodkiej śmierci. Włosy jego z czasem stały się złocisto-brązowe, a oczy wypłowiały w czerwonawopurpurowe z pomarańczowym środkiem. Jego szaty, niegdyś na rosłą postać, były teraz zbyt duże, lecz pomimo że wspierał się na lasce z platynowych kutych prętów, między które wetkane były pasma rubinowego metalu, postawę miał wciąż dumną, a plecy nie przygarbione.

Któregoś dnia odszukał on swego syna, Księcia Coruma, w komnacie, gdzie przy użyciu chordofonów i piszczałek tworzyć można było muzykę - cichą i prostą, którą niemal zagłuszyły kroki Khlonskeya, idącego po misternie tkanych dywanach, postukującego laską, oddychającego z wysiłkiem.

Książę Corum oderwał się od kompozycji i rzucił swemu ojcu spojrzenie będące uprzejmym zapytaniem.

- Tak, ojcze?

- Wybacz, przeszkadzam ci, Corumie.

- Nic nie szkodzi. Nie byłem zresztą zbyt zadowolony z tego, co właśnie skomponowałem. - Corum podniósł się z poduszek i narzucił na siebie szkarłatną szatę.

- Mój czas się zbliża, Corumie. Wkrótce odwiedzę Komnatę Oparów. Lecz zanim ostatecznie się na to zdecyduję, chciałbym jeszcze zaspokoić pewne moje pragnienie. Będę w związku z tym potrzebował twojej pomocy.

Książę Corum, który kochał swojego ojca, zawsze z szacunkiem odnosił się do jego postanowień. Odpowiedział zatem z niejakim zakłopotaniem:

- Co mogę zrobić dla ciebie, ojcze?

- Chciałbym dowiedzieć się czegoś o losach moich krewnych. O Księciu Opashu, który włada Zamkiem Sarn na Wschodzie, o Księżnej Lorim, z Zamku Crachah na Południu, i o Księciu Faguinie z pomocnego Zamku Gal.

Corum nie krył swojej dezaprobaty.

- Bardzo dobrze, ojcze, lecz...

- Wiem, co myślisz, synu - że mógłbym się tego równie dobrze dowiedzieć innymi sposobami. Niezupełnie tak. Z jakiegoś powodu bardzo trudno jest nawiązać kontakt z innymi wymiarami. Nawet moje zmysły i wyczucie są bardziej zamglone, niż być powinny. Próbuję, jak mogę sięgnąć ich moimi myślami... A fizyczne przedostanie się tam jest chyba zupełnie niemożliwe. Być może mój wiek...

- Nie, ojcze - powiedział Książę Corum - gdyż i ja natknąłem się na podobne trudności. Kiedyś całkiem łatwo można było poruszać się samą siłą woli między Pięcioma Wymiarami. Z niewielkim wysiłkiem można było objąć Dziesięć Wymiarów, chociaż, jak wiem, niewielu mogło odwiedzać je materialnie. Teraz nie jestem w stanie dokonać niczego więcej, jak podejrzeć czasem czy podsłuchać pozostałe cztery, które tworzą wraz z naszym spektrum przemieszczania się naszej planety w tym cyklu... Nie rozumiem, dlaczego ani w związku z czym nastąpiło to osłabienie percepcji zmysłów.

- Ani ja - przytaknął ojciec. - Lecz czuję, że nie przyniesie nam to niczego dobrego. Coś zmienia się w tym świecie, to oczywiste. I to właśnie jest główny powód, dla którego chciałbym nawiązać kontakt z moimi krewnymi i dowiedzieć się może czegoś od nich, jeśli znają odpowiedź na pytanie, dlaczego nasze zmysły zostały uwięzione w jednym tylko wymiarze. To nie jest normalne, to czyni nas ułomnymi. Czy mamy się stać takimi, jak te bestie znające tylko jeden świat, postrzegające tylko jeden wymiar i nie będące nawet w stanie pojąć możliwości istnienia innych? Czy może zaczął się nie znany nam proces inwolucji? Czy nasze dzieci nie będą umiały skorzystać z naszych doświadczeń i z wolna powrócą do stanu wodnych ssaków, z których rozwinęła się niegdyś nasza rasa? Przyznam ci się, synu, że wśród moich myśli zalągł się strach.

Książę Corum nie usiłował oponować ni uspokajać ojca.

- Czytałem kiedyś o rasie Blandhagna - powiedział w zamyśleniu. - Była to rasa, która zamieszkiwała głównie Trzeci Wymiar. Lud bardzo wysoko rozwinięty, lecz coś stało się z ich genami. Utracili błyskotliwość umysłu i w ciągu kilkunastu pokoleń zmienili się w gatunek latających gadów, obdarzonych wprawdzie wciąż jeszcze szczątkową inteligencją, lecz to czyniło je tylko szalonymi. Ostatecznie zniszczyli się wzajemnie. Zastanawiam się, co może spowodować proces takiego cofania się ewolucji?

- O tym mogą mieć pojęcie jedynie Władcy Mieczy - powiedział ojciec.

- A Władcy Mieczy nie istnieją. Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Odwiedzę twych krewnych, jak tego pragniesz, i zaniosę im pozdrowienia. Dowiem się, jak się miewają, i spytam, czy stwierdzili to samo, co my tutaj, na Zamku Erorn.

Książę Khlonskey skinął głową.

- Jeśli nasza percepcja zawodzi i obniża się do poziomu dostępnego Mabdenom, jeśli miałoby tak zostać, to nasza rasa straci sens trwania. Dowiedz się także, jeśli będziesz mógł, co dzieje się z Nhadraghami - czy i ich zmysły stały się podobnie upośledzone.

- Nasze rasy są mniej więcej tak samo stare - mruknął Corum. - Zapewne są wrażliwi na to co i my. Lecz czy twój kuzyn, Shulag, nie miał o tym nic do powiedzenia, gdy składał ci wizytę kilkaset lat temu?

- Wówczas opowiedział mi tylko, jak Mabdenowie nadpłynęli swoimi statkami z Zachodu i napadli na archipelag Nhadraghów, zabijając większość z nich, a resztę czyniąc niewolnikami. Trudno uwierzyć, żeby Mabdenowie, na wpół zwierzęta, mniejsza o to, jak liczni, byli zdolni pokonać przebiegłych Nhadraghów.

Książę Corum wydął w zamyśleniu usta.

- Zapewne ci ostatni stali się zbyt beztroscy i pewni siebie.

Jego ojciec odwrócił się, zamierzając wyjść z komnaty. Platynowo-rubinowa laska postukiwała lekko na materii pokrywającej płyty posadzki, delikatna dłoń obejmowała jej rączkę łagodniej niż zwykle.

- Zapatrzenie w siebie, to jedno - powiedział. - Lęk zaś przed trudną do objęcia umysłem zagładą, to drugie. Obie te rzeczy, oczywiście, są zwiastunami zniszczenia. Gdy wrócisz, może uzyskam odpowiedzi na wszystkie te pytania. Odpowiedzi, które będziemy w stanie zrozumieć. Kiedy wyruszysz?

- Chciałbym skończyć moją symfonię - powiedział Książę Corum. - Zabierze mi to z dzień lub niewiele więcej. Wyruszę następnego ranka po dniu, w którym dzieło będzie gotowe.

Książę Khlonskey skinął starą głową w pełni usatysfakcjonowany.

- Dziękuję ci, mój synu.

Gdy poszedł, Książę Corum powrócił do pracy nad muzyką, lecz trudno mu było się skoncentrować. Jego wyobraźnia nieustannie wracała do wyprawy, którą zgodził się podjąć. Owładnęły nim trudne do nazwania emocje - to musiało być podniecenie, jak sądził. Ta wyprawa będzie pierwszym w jego życiu krokiem poza okolice Zamku Erorn.

Spróbował się uspokoić, zapanować nad swoją wyobraźnią, gdyż było wbrew zwyczajom jego ludu, by pozwolić emocjom dominować nad rozumem.

- To może być pouczające - mruknął do siebie - zobaczyć resztę tego kontynentu. Szkoda, że nie zainteresowałem się kiedyś bliżej geografią. Ledwie pamiętam przebieg granic Bro-an-Vadhaghu, o reszcie świata nie mówiąc. Będę musiał przejrzeć jakieś mapy przed drogą, może znajdę w bibliotece trochę wspomnień i relacji podróżników. Tak, wyruszam jutro, no, może pojutrze...

Nie odczuwał potrzeby pośpiechu, nawet teraz. Vadhaghowie byli długowieczni, działali zatem zwykle powoli, zawsze rozważając po wielekroć każdy następny krok, spędzając tygodnie lub miesiące na medytacjach przed podjęciem jakichkolwiek badań czy pracy twórczej.

W końcu jednak zdecydował się przerwać prace nad symfonią, którą zajmował się przez kilka ostatnich lat. Może wróci do niej po wyprawie... Może nie... Dziwnie straciło to na znaczeniu.


Rozdział 2

KSIĄŻĘ CORUM WYRUSZA W DROGĘ

 

Wczesnym rankiem, kiedy kopyta jego konia ginęły jeszcze w przyziemnej mgiełce, Książę Corum wyruszył na wyprawę.

Blade światło zaczynało dopiero wydobywać z mroku zarysy zamku, który, bardziej niż kiedykolwiek, wyglądał teraz jak część wielkiej skały, w którą wtopione były jego fundamenty. Drzewa przy ścieżce roztapiały się we mgle, niknęły w niej, zielono-czarny krajobraz ozłacały z wolna różowawe promienie wschodzącego, odległego jeszcze słońca. Spoza skał, pod grubą warstwą oparów, morze szumiało odpływem.

Strzyżyk zaczął śpiewać, gdy Corum podjechał do sosen i brzóz zapowiadających słodkim zapachem las, odpowiedział mu swym skrzeczeniem gawron i nagle oba ptaki umilkły, jakby skonfundowane dźwiękami dobywającymi się z ich gardeł.

Corum jechał coraz głębiej i dalej przez puszczę, aż w końcu szmer morza ucichł gdzieś za jego plecami, a mgła ustąpiła pod rozgrzewającymi promieniami słońca. Pradawna puszcza była mu znajomym terenem, bardzo ją przy tym lubił - to tutaj jako chłopiec uczył się jeździectwa, tutaj pobierał lekcje sztuki walki, którą ojciec jego uważał za użyteczną, gdyż mogła uczynić ciało zwinnym i odpornym. Zdarzało się, że spędzał całe dnie na obserwacji zwierząt zamieszkujących ten obszar; delikatnych stworzeń podobnych do konia, o żółtoszarej sierści, nie większych jednak od psa i z rogiem wyrastającym z czoła; wspaniale ubarwionych, szerokoskrzydłych ptaków, które wzlatywały wyżej, niż sięgało spojrzenie, a gniazda budowały w opuszczonych jamach lisich i borsuczych; wielkich, lecz łagodnych świń z grubym, zmierzwionym futrem, żywiących się mchami, i wiele, wiele innych.

Książę Corum uświadomił sobie, że żyjąc w zamku tak długo i nie ruszając się z niego ani na krok, zapomniał niemal o wszystkich urokach puszczy. Uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy rozejrzał się wokół. Las, pomyślał, przetrwa zawsze. Coś tak pięknego nie może zginąć.

Z jakiegoś jednak powodu ta myśl przywołała melancholię. Pogonił konia.

Koń nie miał nic przeciwko galopowaniu, jak sobie tego Corum życzył. Zwierzę też znało puszczę i cieszyło się jej widokiem. Był to gniadosz ze stajni Vadhaghów, z niebiesko-czarnymi grzywą i ogonem. Ten mocny, wysoki i pełen wdzięku koń niepodobny był zupełnie do dzikich, kudłatych koników, które żyły w puszczy. Na okrytym żółtym aksamitem grzbiecie dźwigał dwie włócznie, okrągłą tarczę wykonaną z różnej grubości warstw drewna, mosiądzu, skór i srebra, długi kościany hak i kołczan z zapasem strzał. W jednej sakwie była żywność, w drugiej mapy, mające wskazać drogę i dopomóc w studiowaniu okolicy.

Sam Książę Corum ubrany był w stożkowaty hełm, nad którego krawędzią wyryto w trzech wierszach słowa - Corum Jhaelen Irsei - co znaczyło: Corum, Książę w Szkarłatnym Płaszczu. Było zwyczajem ludu Vadhaghów wybierać kolor szaty odróżniający się od innych. Nhadraghowie używali w tym celu herbów i sztandarów, nierzadko bardzo złożonych. Płaszcz, który Corum miał na sobie, był długi, z szerokimi rękawami, a jego nie rozcięty tył rozpościerał się na końskim zadzie. Do płaszcza doszyty był kaptur, dość obszerny, by zarzucać go było można na hełm. Całość zrobiona została ze świetnej jakości skóry, należącej niegdyś do zwierzęcia, które podobno żyło w jakimś innym wymiarze, zapomnianym teraz nawet przez Vadhaghów. Pod płaszczem miał Corum podwójną kolczugę składającą się z miliona cieniutkich ogniw, której warstwa wierzchnia zrobiona była ze srebra, spodnia z mosiądzu.

Oprócz łuku i lanc Corum zabrał również topór wojenny Vadhaghów. Broń na długim stylisku, starannej ręcznej roboty, o delikatnym wzorze, długi i mocny miecz z bezimiennego metalu, pochodzący z warsztatu płatnerskiego w jakimś innym wymiarze na Ziemi, którego jelec i ozdabiającą szczyt rękojeści kulkę wykonano ze srebra i czarnego onyksu.

Koszula księcia była z błękitnego brokatu, nogawice zaś i buty z delikatnie wyprawionej skóry, podobnie jak siodło, inkrustowane jeszcze srebrem.

Spod hełmu wymykały się kosmyki srebrzystych włosów, opadając na młodą jeszcze twarz, teraz zamyśloną - po części nad przeszłością, a po części nad przyszłością, gdy próbował sobie wyobrazić swoje pierwsze zetknięcie z dawnymi ziemiami jego ludu.

Jechał sam, gdyż nikt z pozostałych domowników nie mógł oderwać się od swoich zajęć. Nie wziął też zaprzęgu, jako że zależało mu na możliwie najszybszym podróżowaniu.

Najbliższy z paru zamków miał osiągnąć dopiero za kilka dni. Teraz usiłował sobie przedstawić, na ile inaczej żyje się w tych miejscach i jacy są ci, którzy je zamieszkują, kto go powita? Może znajdzie między nimi żonę... Ojciec nie wspomniał nic na ten temat. Corum jednak zdawał sobie sprawę, że pomyślał uprzednio i o innych możliwych pożytkach płynących dla syna z takiej wyprawy.

Wkrótce opuścił puszczę i wyjechał na rozległą równinę zwaną Broggfythus, na której Vadhaghowie i Nhadraghowie spotkali się niegdyś w krwawej i mitycznej już bitwie.

Była to ostatnia bitwa, jaka miała miejsce między tymi dwoma rasami. W swym szale rozciągnęła się na wszystkie Pięć Wymiarów. Nikomu nie przyniosła ani zwycięstwa, ani klęski, zniszczyła zaś więcej niż dwie trzecie obu ras. Corum słyszał o wielu pustych zamkach, do dziś wznoszących się w Bro-an-Vadhagh i o wielu opuszczonych miastach, które niszczały na Wyspach Nhadraghów leżących nad morzem oblewającym skały Zamku Erorn.

Około południa znalazł się w centralnej części równiny Broggfythus. Docierał do miejsca, które pamiętał z czasów swych chłopięcych wędrówek, a które wytyczało granicę znanych mu terenów. Leżał tu obrośnięty trawami wrak potężnego latającego miasta, które podczas miesięcznej bitwy jego przodków poruszało się między poszczególnymi wymiarami, rwąc delikatną materię dzielącą jeden wymiar od drugiego, a w końcu legło, miażdżąc sobą szeregi zarówno Vadhaghów, jak i Nhadraghów.

Metal, z którego je wykonano, pochodził z innego wymiaru i nawet teraz, po latach, poskręcane blachy i rozprysłe kamienie zachowały część swoich właściwości. Ponad rumowiskiem tworzyły się miraże, chociaż otaczające je zielsko, janowiec i brzozy wyglądały dość realnie i solidnie.

Przy innych okazjach, gdy nie było powodu do pośpiechu, Książę Corum znajdywał przyjemność w przemieszczaniu się z jednego wymiaru do drugiego, dla dokładniejszego przyjrzenia się miastu na różne sposoby. Teraz jednak wymagałoby to zbyt dużego wysiłku. Wrak miasta nie był obecnie niczym innym, jak tylko przeszkodą, którą należało jak najrychlej ominąć, szukając ścieżek i przejść, co i tak miało trwać długie godziny, jako że obwód rumowiska liczył dwadzieścia mil.

W końcu jednak, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a on zostawił za sobą świat, który znał, osiągnął skraj równiny. Stąd skierował się na południowy zachód, w głąb lądów, na których pomocą mogła mu być tylko mapa.

Jechał nieprzerwanie przez trzy dni, aż ostatecznie koń zaczął wykazywać oznaki zmęczenia. Rozbił zatem Corum obóz w małej dolince, przez którą płynął zimny strumień.

Zjadł kawałek jasnego, pożywnego chleba i usiadł wygodnie oparty o pień starego dębu. Koń szczypał trawę tuż nad brzegiem strumyka.

Srebrny hełm położył Corum obok, razem z toporem i mieczem. Odprężył się oddychając głęboko leśnym powietrzem, kontemplując widok ośnieżonych górskich szczytów, wznoszących się błękitnie i szaro na horyzoncie. Był to miły i spokojny kraj. Corum cieszył się, że droga przywiodła go aż tutaj. Kiedyś, jak słyszał, zamieszkiwali go liczni dostojnicy Vadhaghów, lecz było to zbyt dawno, by został po nich widomy ślad. Pomyślał, że to tak, jakby wrośli w krajobraz lub zostali przezeń pochłonięci: dostrzegał czasem dziwnie uformowane skały, przypominające szczątki zamków, zawsze jednak były to tylko skały. Przemknęło mu nawet przez głowę, że skały te są ucieleśnioną pamięcią o czasach, gdy panowali tu Vadhaghowie, lecz jego trzeźwy zwykle rozum z miejsca odrzucił coś tak nieprawdopodobnego. Takie fantazje mogą być właściwe poezji, nie intelektowi.

Uśmiechnął się do swoich niezbyt precyzyjnych myśli i ułożył wygodniej pod drzewem. Za trzy dni powinien być w Zamku Crachah, gdzie mieszka jego ciotka, Księżna Lorim. Spojrzał na konia, który, podwinąwszy nogi, układał się pod drzewami do snu. Corum owinął się w swój szkarłatny płaszcz, naciągnął kaptur na głowę i zasnął również.


Rozdział 3

HORDA MABDENÓW

 

Późnym rankiem Księcia Coruma obudziły odgłosy, które wyraźnie nie pasowały do leśnego otoczenia. Koń usłyszał je również, gdyż wstał i łowił niespokojnie zapachy.

Corum zmarszczył brwi i podszedł do strumyka, zaczerpnął chłodnej wody, obmył twarz i ręce. Przerwał czynność, zastygł, znowu nasłuchując. Uderzenie. Skrzypienie. Brzęk. Wydało mu się, że słyszy głos wołający gdzieś w dolinie, a gdy spojrzał w tamtym kierunku, odniósł wrażenie, że coś się poruszyło.

Zawrócił do obozowiska i pospiesznie nałożył hełm, przypasał miecz, zarzucił na plecy topór i osiodłał konia.

Dźwięki były teraz wyraźniejsze, a wraz z nimi coś zaczęło się wkradać do głowy Coruma, jakaś obca myśl, której nie potrafił rozpoznać. Dosiadł konia nie przerywając obserwacji.

Z góry nadciągała fala zwierząt i pojazdów. Niektóre ze stworzeń odziane były w futra, żelazo i skóry - Corum domyślił się, że to Mabdenowie. Z tego, co przeczytał o ich zwyczajach, pamiętał, że rasa ta jest w przeważającej części wędrowna. Gdy tylko wyeksploatuje jeden teren, rusza dalej w poszukiwaniu dziko rosnących zbóż i nowych stad zwierzyny. Mocno zdziwiły go tarcze, miecze i hełmy używane przez tę hordę, przypominające do złudzenia uzbrojenie Vadhaghów.

Podeszli bliżej, a Corum wciąż obserwował zachłannie, tak jak kiedyś podpatrywał dzikie zwierzęta - takich jeszcze nie widział.

Była to duża grupa, jadąca na udekorowanych po barbarzyńsku rydwanach z drewna i kutego brązu, ciągnionych przez rozkudłane konie w zmatowiałej uprzęży, malowanej kiedyś na czerwono, żółto i niebiesko. Za rydwanami ciągnęły wozy - niektóre otwarte, inne pod plandekami. Corum sądził, że jadą w nich kobiety, gdyż nie dostrzegł ich nigdzie w gromadzie.

Mabdenowie mieli gęste, brudne brody, nisko zwisając...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin