Okna.rtf

(291 KB) Pobierz

HANNA KRALL

 

 

 

Okna


"Hej, jesteś tam? Jesteś, to dobrze. A ja? No - ja. Czy jeszcze jestem? Bardzo miło na skarpie, tu, u nas. Lato się zaczęło, a powietrze już miękkie i szczelnie przylega do skóry ciepłym wieczorem..."

To ona. Ma zwyczaj zapisywać różne rzeczy, na przykład: powietrze jest miękkie, rano wisiały na skarpie płaty mgły, teraz siedzi na ganku i nie czeka.

Ona notuje dla kogoś za dwadzieścia albo za trzydzieści lat. Nie wie dokładnie, jaki to czas, może wszystkie, jakie będą. Na wszelki wypadek co kilka stron sprawdza swoją obecność ("a ja? czy jeszcze jestem?"). Ona sądzi, że ktoś, kto wtedy to przeczyta, będzie ciekaw jej nieczekania.

Ma manię dziękowania za wszystko. Budzi się wcześnie i widzi niebo. Wtedy dziękuję za niebo, za to, że jest wczesny ranek i że się obudziła. Potem, jeśli się obudziła na wsi i zobaczyła na zboczu płaty mgły, zaczepione o gałęzie jałowców, nabłyszczone słońcem - dziękuje za skarpę.

Ktoś (Vonnegut, oczywiście), w jakiejś książce, posyłał do Stwórcy komunikaty zewsząd, gdziekolwiek się znajdował. Zawiadamiał na przykład, że toaleta męska jest czysta jak łza, a dywan w holu granatowy. Czy wiesz, co to znaczy granatowy? - pytał Stówrcę. Otóż ona nie zawiadamia o skarpie, natomiast dziękuje, a ma zwyczaj robić to skrupulatnie i pełnymi zdaniami. Słuchaj, mówi. Dziękuję Ci za skarpę. Po czym dodaje: gdybyś uznał za stosowne, zachowaj ją jeszcze przez chwilę. Po czym się mityguje - bo to już wygląda na prośbę, a przyrzekła sobie nie mieć próśb. Ludzie są bezwstydni. Bez przerwy czegoś chcą, bez przerwy zawracają Mu głowę jakimiś sprawami, w najlepszym razie proponując coś w zamian. Jej znajoma, Irena Szymańska, powiedziała podczas wojny - Ja Ci policzę do miliona, a ty mi skończ wojnę, chcesz? (Mogła to obiecać z łatwością, bo nic, poza liczeniem do miliona, od niej nie zależało). I zaczęła liczyć. I On przystał na umowę i wojnę zakończył. Irena dopiero zbliżała się do ośmiuset tysięcy, ale postąpiła uczciwie. Wojna była skończona, a ona liczyła nadal. Miała wyrzuty sumienia, że obiecała za mało i zamierzała liczyć do miliarda, ale wyperswadowano jej.

Wracając do bohaterki.

W przeciwieństwie do proszących bez wstydu ma poczucie przyzwoitości, nie chce za wiele i ogranicza się do podziękowań. Niestety, jest w tym spora obłuda. Mówiąc "Słuchaj, gdybyś uznał za stosowne..." ma nadzieję, że jej skromność zostanie zauważona. Można by ją więc czymś nagrodzić... Powiedzmy talentem. Mając talent potrafiłaby zapisać skarpę. Nie jest to w końcu jej prywatna sprawa, mówi tonem perswazji. Słuchaj, mówi, po co innego jestem. A jeśli zgodzisz się, że to ważne, nie będzie Ci chyba wszystko jedno jak zapiszę, dobrze czy źle. No, to już wiesz, czym ewentualnie mógłbyś mnie nagrodzić.

Siedzi na ganku. Ganek ma ode mnie, w prezencie. Własny ganek dałam jej, nieduży, cztery i pół na metr, w domku typu Krokus, ale może całkiem wygodnie przysiąść. Własne "słuchaj, dziękuję Ci za skarpę..." dałam jej i dorzuciłam bakłażany, które trzeba by podlewać systematycznie. I to wszystko co dostanie ode mnie.

Resztę trzeba wymyśleć.

Wymyślę jej włosy, oczy, sny, ludzi i trochę przedmiotów. (Ach, jak już zależy ode mnie. Zechcę, to schudnie, zechcę, to przyśni jej się strach. Ode mnie zależy, czy otrzyma talent i czy naprawdę będzie lubiła to, co robi się w łóżku. Tak, ja też się uzależnię od niej, ale to ja jednak zamknę ją w książce, jak za szafą, a przez okładkę przecież mi się nie wymknie).

Jeśli chodzi o przedmioty, przydzielę jej - szafę, wykonaną przez pana Stacha, męża pani Stachowej, dozorczyni w ich przedwojennym domu;

tkaniny wykonane przez nią, własnoręcznie;

czerwone talerze;

aparat fotograficzny marki Nikon.

Jeśli o ludzi chodzi, będą to - Ojciec Pauli

(ur. 1905 r. w Działoszycach; syn studniarza z Czapel; w 1930 r. ożenił się z córką właściciela tartaku; komunista, uczestnik wojny domowej w Hiszpanii i francuskiego Ruchu Oporu; deportowany do Polski w 1946 r. pracował w organach administracji państwowej; w 1956 r. przeszedł na emeryturę; w 1958 r. zdał maturę eksternistyczną; obecnie w Warszawie).

Matka Pauli

(ur. 1910 r. w Rembertowie; mimo sprzeciwu ojca poślubiła działacza komunistycznego; ukończyła szkołę kosmetyczną firmy "Cedibe", po wyjeździe męża do Hiszpanii samotnie wychowywała córkę; w lipcu 1942 r. uciekła wraz z córką, siostrą i jej dzieckiem z kolumny prowadzonej z Rembertowa do getta w Falenicy; ukrywały się w Międzylesiu; po wydaniu przez właścicielkę willi siostry i jej dziecka, mieszkała u matki bohaterki książki, dawnej klientki gabinetu kosmetycznego; popadła w obłęd; zginęła w sierpniu 1944 r. w szpitalu im. Jana Bożego w Warszawie.

Paula

(ur. 1934 r. w Rembertowie koło Warszawy; od 1942 r. do końca wojny przebywała w mieszkaniu bohaterki książki; studiowała polonistykę; od trzeciego roku studiów do wyjazdu z Polski związana z przyjacielem bohaterki książki, Januszem; wyjechała w 1958 r.; obecnie w Johannesburgu, RPA).

Janusz

(ur. 1933 r. w Warszawie; syn urzędnika bankowego, zaprzyjaźnionego z rodzicami bohaterki książki - stąd i ich przyjaźń od najwcześniejszego dzieciństwa; w latach studenckich związany z Paulą; w rok po jej wyjeździe z Polski, w 1959 r., ożenił się z bohaterką książki; pracował w czasopismach "Las Polski", "Łowiec Polski" i "Koń"; instruktor Polskiego Związku Narciarskiego; w 1981 r. założył prywatną farbiarnię skór; hodowca bullterierów i działacz Związku Kynologicznego; zam. w Warszawie).

Julia

(córka bohaterki książki i Janusza, ur. 1960 r. w Warszawie; studiowała mechanikę precyzyjną; w 1982 r. poznała Pawła, działacza "Solidarności", ukrywającego się u jej matki; łączniczka; Pawła; w 1983 r. urodziła syna Jakuba; obecnie w Arezzo, Włochy).

Piotr

(młody krytyk sztuki, ur. 1951 r. w Warszawie; syn farmaceuty; studia na historii sztuki i socjologii przerwał skutek choroby serca; w latach 1978-79 zaprzyjaźniony z bohaterką książki; przeszedł w Szwecji operację aorty głównej, sfinansowaną przez malarkę Teresę P., ur. 1935 r. w Krakowie, z którą się następnie ożenił; tłumaczył Martina Bubera; zafascynowany przez wiele lat judaizmem, a później buddyzmem, powrócił do Kościoła po rekolekcjach w klasztorze benedyktynów w Tyńcu; autor między innymi szkiców "Metanoja" i "Kamienie nieba", publikuje w "Znaku" i "Krytyce"; zam. w Zalesiu Górnym).

A.

(ur. 1930 r. w Wilnie; syn profesora uniwersytetu im. Jana Kazimierza, znanego geografa i podróżnika; autor licznych, cenionych prac z zakresu medycyny sądowej - identyfikacja ofiary, z antropologii - przystosowanie radzieckiej metody rekonstruowania twarzy z czaszek do warunków polskich; w 1982 r. poznał bohaterkę książki; professor" Akademii Medycznej, konsultant Zakładu Antropologii UW; "visiting profesor" zagranicznych uczelni, współpracownik "Yearbook of Physicial Antropology", zam. w Warszawie).

Paweł

(ur. 1955 r. w Koniecmostach; syn chłoporobotnika; ukończył zasadniczą szkołę zawodową i pracując w Zakładzie Remontowo-Budowlanym w Radomiu, technikum wieczorowe; od 1976 r. zbierał pieniądze na fundusz K$o$r-u i kolportował "Robotnika"; w sierpniu 1980 r. kierował strajkiem i współorganizował M$k$z Ziemi Radomskiej; od 13 grudnia 1981 r. w podziemiu; w 1982 r. ukrywał się w mieszkaniu bohaterki książki; obecnie przypuszczalnie w prowincji Quebeck, Kanada).

Witold K.

(ur. 1935 r. na Pomorzu; wnuk krzewiciela polskości w zaborze pruskim, syn działacza PSL, skazanego po wojnie na dwanaście lat więzienia; ok. 1950 r. poznał ojca Pauli (?); pozbawiony praw ucznia liceum za naruszenie żałoby po śmierci Stalina, zdał maturę jako eksternista; nauczyciel historii; działacz "Solidarności", od 13 grudnia 1981 r. w podziemiu; współpracując z Pawłem poznał bohaterkę książki: zam. w Międzylesiu).

Dziennikarka

(ur. 1937 r. w pociągu relacji Nowogródek-Białystok; córka nauczyciela; przed wojną posiadaczka biletu wolnej jazdy PKP; obniżony stopień ze sprawowania za próbę zorganizowania koła ZMP w szkole przyklasztornej; profesorów wydziału dziennikarskiego UW zainteresowała jej praca seminaryjna pod tytułem "Bilet wolnej jazdy", w której opisała próbę odzyskania od PKP w PRL biletu przyznanego jej przez PKP sanacyjną; była to próba bezowocna, ale otrzymała dzięki niej przydział pracy do "Życia", a także poznała urzędniczkę PKP i mogła bez kolejki kupować miesięczne bilety z Otrębus, gdzie wynajmowała pokój bez kanalizacji; specjalizowała się w reportażach o zwykłych ludziach, zachwyconych życiem, bo udało im się odłożyć 80 zł na książeczkę albo zdobyć nogi wieprzowe; w roku 1971 na przystanku przy ulicy Chełmskiej, gdzie miała swoje M-2, niosąc rolki papieru toaletowego spotkała łysawego faceta z identycznym wieńcem rolek na szyi; wszczęła z nim rozmowę o szczęściu, a kiedy umieściła ją w "Życiu", facet zadzwonił z pretensją, że wyprzedziła go, bo zamierzał zamieścić wywiadzik z nią w "Polityce": był tam felietonistą i zastępcą redaktora naczelnego; pracując w "Polityce" poznała bohaterkę książki; w roku 1981, po odejściu z "Polityki", wszczęła starania o zmianę w dowodzie miejsca urodzenia z "ZSRR" na "Białystok", dowodziła bowiem, że urodziła się z całą pewnością na lewo od miejsca, gdzie dziś przebiega granica państwa; reportażu nie chciały umieścić nawet gazety opozycyjne, zarzucając mu nacjonalizm; na pierwszej w stanie wojennym wycieczce Sport-turistu nie wróciła, wraz z córką, na autobus w Londynie; po roku wróciła, mimo że autobusy w zajezdni na Chełmskiej nie są wyłączane w zimie i spalona ropa śmierdzi w jej M-2 od grudnia do połowy kwietnia; zam. w Warszawie).

I tyle, jeśli chodzi o osoby.

Jeśli chodzi o powierzchowność - jest typem subnordycznym - "Połączenie nordyka z laponoidem", wyjaśnił kompetentnie profesor A. podczas ich pierwszego spotkania. Zaraz po pytaniu, gdzie zdążyła się tak opalić tego lata. Włosy jasne, oczy ciemne - "Dosyć częsta u subnordyków dysharmonia pigmentacyjna" (profesor A., jak wyżej). Wzrost - 158 cm, za krótkie nogi i za szeroki tyłek. Niech się odchudza. Niech stosuje wyszukane diety, najpierw punktową, później kosmiczną, by wreszcie przejść na twardy grunt psychotroniki i po paru głębokich wdechach na przeponę, bacznie obserwując powietrze utleniające pięty i mózg, powtórzyć trzykrotnie: "Przez cudowną moc mojej nadświadomości i głęboką mądrość mojego wyższego Ja rozkazuję, by moje ciało już w tym momencie zaczęło tracić wagę..."

(Ach, jak ona zależy ode mnie...)

Jeśli chodzi o zapiski.

"Hej, jesteś tam? Jesteś, to dobrze. A ja? no, ja. Czy jeszcze jestem? Pisząc Tutaj albo Tam, mam czas na myśli, nie miejsce. Czy w twoim czasie, u ciebie, jeszcze jestem. Basia Sadowska mówi wprawdzie, że między tutaj i tam nie ma nic, nie ma nawet szybki, ale ona o czym innym...

A Narew? Jest jeszcze tam, u ciebie?

A skarpa?

Bardzo miło na skarpie tu, u nas. Lato się zaczęło, a powietrze już miękkie i szczelnie przylega do skóry ciepłym wieczorem. Barchatnoje, mówią o takim powietrzu na Kaukazie; jak aksamit. Ten, który nie zdążył sięgnąć po proch, zrozumiałby bez słownika. Niedawno ktoś wykopał jego testament: płaskie, tekturowe krążki z prochem, z instrukcją - "wskrywat' nieposriedstwienno pieried strielboj". Obok leżała spora część rewolweru, co by znaczyło, że powinna jeszcze leżeć i ręka, która go trzymała, ewentualnie kość biodrowa, gdyby rewolwer spoczywał w kaburze. Rewolwer, w przeciwieństwie do krążków, był niemiecki, więc kość biodrowa też byłaby niemiecka. Nawet szukaliśmy. Nie sposób było po wojnie pozbierać wszystkiego i różne resztki obu armii znajdujemy do dzisiaj. Później wyciągamy ze studni schłodzone białe wino, patrzymy na Narew i zastanawiamy się, czy oni zdążyli to zobaczyć. Nie widzieli, nie, mówimy ze współczuciem, zimą nic nie było zielone, ani skarpa, ani liście łopianu w dole, ani zakole po drugiej stronie rzeki - nic.

Opuszczamy następną butelkę, a mówiąc "czy oni..." myślimy o obu, o tym, co nie otworzył paczki pieried strielboj i co nie wystrzelił z niemieckiego rewolweru. Nie niepokoją nas, nie śnią nam się, lubimy myśleć, że są nam przychylni.

Hej!

Czy tam, u ciebie, jest jeszcze nasza skarpa?"

Drażni mnie jej wojenna obsesja. Jak gdyby wszystko ważne zdarzało się tylko wtedy. Nawet kiedy przyznaje, że w zwykłych czasach też się rzeczy istotne trafiają, mówi to z poczuciem wyższości.

Ja - przeciwnie. Zamierzam napisać książkę, w której nie będzie o wojnie, najlepiej, gdyby to słowo w ogóle w niej nie padło. Oraz parę innych słów, na przykład "Żyd". Napisać książkę bez słów "Polak", "Niemiec", "Żyd" i "wojna", to byłoby nie najgorsze. ("Polak", jako odróżnienie od "Żyda"? Nie jest to trafne, tylko co w takim razie? Słowianin? Aryjczyk? Ktoś zaproponował mi tuziemca. Tuziemcy... Może i niezłe). Barbara Sadowska postanowiła spisać słowa, których nie wolno używać w jej obecności. "Dziecko", "trzynasty", "matura", "maj"... - Nie mówcie przy mnie o dzieciach - mówi Barbara Sadowska, a któregoś dnia okazało się, że i o wnukach nie wolno przy niej mówić i to już zaczęło być kłopotliwe. - Przyszłaś mi powiedzieć, że nie będę miała wnuka? - uśmiechnęła się na pożegnanie do mojej bohaterki. ("Nie mówcie przy mnie o maju o dzieciach o maturach o bohaterstwie o przyszłości nie mówcie przy mnie o obumarłym ziarnie, które wyda owoc...").

"W twoim czasie, u ciebie, masz więcej lat niż moja córka dzisiaj, moja córka jest starsza od dzisiejszej mnie, a ja mam - ile? - niech będzie, że siedemdziesiąt. (Ja przecież nie wiem, jaki to czas, możliwe, że wszystkie czasy, które będą, tylko trudno to sobie wyobrazić i trzeba się umówić na jakikolwiek). Siedemdziesiąt? No to powinnam rozpocząć przygotowania rzeczowe i spokojne. Niezbędne porządki, wyjaśnienie - komu pianino, a komu szafę i lampę. Jak moja matka, która zawsze wiedziała, że jest przejazdem i nie rozgościła się na dobre. Mam zamiar zachować jej rzeczowość, tak niekłopotliwą dla otoczenia.

No, dobrze, siedemdziesiąt lat. Czy nie przypominam buriackiej bogini, tak grubej, że podbródek opadał jej na piersi, piersi opadały na brzuch, a brzuch opadał na kolana...?

Ładna historia. Dookoła szaleje wolność - bo u ciebie jest już wolność, nieprawdaż? - a ja z brzuchem na kolanach.

Czytałam gdzieś, że trzeba zawczasu przeżyć to, czego boimy się najbardziej. Już dziś trzeba ćwiczyć siedemdziesięcioletnie ręce i siedemdziesięcioletnie nieczekanie.

Siedzę na ganku.

Nie podnoszę głowy, kiedy nagle przycichnie samochód na drodze. Nie czekam na poniedziałek ani na sobotę. Moim wzorcem osobowym staje się moja otyła sąsiadka, której stary dres zaczyna wydzielać podejrzany zapaszek, a życie wypełnione jest pracą.

Bakłażanom przydałaby się woda, samochód pojechał dalej.

Hej, słyszysz mnie? Czy tam, u ciebie..."

"Jedni żyją, drudzy opisują, przeczytałam gdzieś. Przy czym żyjący dzielą świat - budują, niszczą, walczą, rządzą, a opisujący łączą go. Pojęłam to w Mykenach, tym okropnym zamczysku, po którym snują się duchy morderców i mordowanych, wchodzą we włosy ludziom, w ogóle dają znać o sobie z nieprzyzwoitą natarczywością, byle tylko pobyć jeszcze z nami. Wśród duchów i kamieni, które, niedotknięte, staczają się z głośnym echem w dół, krążą murzyńskie wielodzietne rodziny, maszerują w nogę angielscy skauci i chichoczą kolorowe Japonki. Agamemnon? - wołają, bo drogi do grobowców nie są oznaczone. Ktoś pokazuje drogę do Agamemnona i pyta - Ejgistos? Po czym kłaniają się sobie grzecznie i spiesznie oddalają, każdy w stronę swojego mordercy albo ofiary. A kto zawiadomił ich o owych imionach? Kto zjednoczył w solidarnym szukaniu? Opisujący.

Ci, na których się czeka, dzielą świat, na czekających i oczekiwanych. Ci, co opisują - łączą go. Jeśli potrafię opowiedzieć niesłuchanie samochodów cichnących na drodze, to zrozumieją mnie wszyscy nie czekający na gankach, czy gdziekolwiek są, i połączą się ze mną we wspólnej, słusznej dumie nieczekania.

Tak, my opisujący, jesteśmy pod każdym względem w porządku.

Hej!

Słuchasz?

Tam, u ciebie... Czy są jeszcze Mykeny?"

Czas teraźniejszy tej książki rozpoczyna się w czwartek, trzydziestego pierwszego maja 1984 roku, po ósmej parę minut. Ona idzie podwórkami Muranowa w stronę Leszna, on, imieniem A., idzie obok. Jest prawie pewny, że o tak wczesnej porze żaden z przechodniów, spieszących podwórkami Muranowa, nie jest pracownikiem naukowym Akademii Medycznej, czuje się anonimowy i bezpieczny i za Karmelicką, na wysokości kościoła, decyduje się ją pocałować. Wypada to dość niezręcznie, poza tym A. ma zimne usta. Ma zimne usta - myśli ona przelotnie i z roztargnieniem, bo w prześwicie między blokami zauważa na Świerczewskiego radiowóz. Widok dalszych radiowozów z okna baru Paragraf (sięga do kieszeni żakietu; nie wyjmując aparatu przesuwa dźwigienkę odległości; przysłaniając Olympusa dłonią, szybko podnosi go na wysokość oczu) ponownie napełnia ją niepokojem. - Przyrzekła mi, że ci dadzą - powtarza A. - Muszą wpuścić trochę normalnej publiczności. Nie jest pewna, czy dobrze skadrowała patrol milicyjny, spacerujący przed sądem, ale nie ryzykuje dalszych zdjęć i chowa Olympusa do kieszeni.

Istotnie, w sekretariacie dają jej seledynowy kartonik z nadrukiem "Sąd Wojewódzki w Warszawie, Karta wstępu, Sala nr 252 Sprawa M. Wysockiego i innych Nr IV 122884". W rubryce "Imię i nazwisko osoby uprawnionej..." urzędniczka, którą A. zna od lat (- Nie, nie, to tylko służbowa znajomość) przepisuje z dowodu jej personalia.

Jak ma na imię? Trzeba by wiedzieć, kiedy się urodziła, bo imiona zależą od czasów. Data jest ważna nie tylko dlatego. Wyjątkowo jest ważne dzisiaj, kiedy się człowiek urodził, a chodzi o to, by nie urodzić się za wcześnie. Należy być tak urodzonym, żeby nijak nie zdążyć na parę rzeczy. Na łzy podczas pogrzebu Stalina (na naruszenie żałoby po jego śmierci - tak, ale na łzy w żadnym razie), na słuchanie referatu Chruszczowa, odczytanego na zwołanym pospiesznie zebraniu partyjnym (zwłaszcza nie należy być człowiekiem, który ów referat głośno czytał!), na wypełnienie deklaracji partyjnej podczas euforii Października 56 dobrze jest nie zdążyć - i tak dalej. Konserwatywny intelektualista Marcin Król, podczas przyjęcia w ambasadzie brytyjskiej zwrócił się do obecnych tam Polaków: Kto z państwa ukończył pięćdziesiąt lat i nigdy nie należał do partii? Otóż w żadnym razie nie należy mieć pięćdziesięciu lat na przyjęciu w ambasadzie brytyjskiej.

Nie mogę zrobić świństwa własnej bohaterce. Ma czterdzieści siedem lat. Powinna mieć wobec tego przedwojenne imię - Maria, Zofia, Barbara... nudno i solennie. Lata pięćdziesiąte przyniosły, jak pamiętamy, Violettę i Mariolę, elegancję chłoporobotników, awansowanych do miasta, co było jednak lepsze od znanego mi imienia Ninel, na cześć wodza rewolucji, czytanego wspak. Lata sześćdziesiąte, Agata, Dorota, Magda, to styl cepeliowsko-rustykalny. Z otwarciem na świat lat siedemdziesiątych pojawiła się na moment Patrycja, ale w osiemdziesiątych wracają dziewiętnastowieczne, narodowe Zofie i Marie - może i nudne trochę, ale jak się właśnie okazało, pewne i trwałe...

Czy istnieją imiona prawdziwe, nie naznaczone epoką? Może te tylko, których sam dźwięk, dawno odłączony od osoby, wyzwala niepokój, już niedokuczliwy, jak ból przytępiony lekarstwem. Takim imieniem prawdziwym był kiedyś dla Pauli Janusz, mimo że chłopca, który je nosił, nie wolno jej było widzieć. A dla Celiny mojej bohaterki, takim imieniem stało się Paula (Paula, Ditta, Marcel, lata trzydzieste, Komintern, imiona walczącego internacjonalizmu...).

Moja bohaterka jest Celiną zatem. Jej matce, która uwielbiała "Dziewczęta z Nowolipek", przypominało to Cechnę, kiedy zaś Paula pojawiła się w ich mieszkaniu i było jasne, że nie może Paulą pozostać, matka zdecydowała szybko, że będzie Polą, też na cześć Gojawiczyńskiej.

Była jeszcze Polą, kiedy ze świata wrócił wreszcie po wojnie jej ojciec.

- Pola? - powtarzał z dezaprobatą, a matka Celiny próbowała tłumaczyć mu, że było to wtedy imię stosowniejsze.

- Rozumie pan - mówiła temu niskiemu, czarnemu, ruchliwemu mężczyźnie, któremu ciągle trzeba było coś tłumaczyć, na przykład dlaczego matki Pauli nie dało się dłużej trzymać schowanej za szafą. - Najgorsze, że ona przestała rozumieć, co się dzieje dookoła nas - ciągnęła matka Celiny. - Czy wie pan, że któregoś dnia zaczęła śpiewać? Normalnie, na głos, w biały dzień, za tą szafą...

- Ładny miała głos, prawda? - ożywił się nagle ojciec Pauli i matka Celiny na chwilę zamilkła.

- W szpitalu było jej zupełnie dobrze... - zaczęła znowu. - Gdyby nie walki na Starówce... - pomyślała, że skoro ojca Pauli nie było tu podczas powstania, powinna i to wytłumaczyć. - Na terenie szpitala Jana Bożego...

Znowu przerwała, bo ojciec Pauli zaczął nucić. - Hej ja - o hej - ja - z górskich krain dzieckiem jee-stem ja-a... Nie to śpiewała? To lubiła najbardziej, "Księżniczkę Czardasza". W górach była ta kole-ebka ma-a... Nie to? - przerwał i uśmiechnął się do matki Celiny.

- Chyba rzeczywiście - odwzajemniła uśmiech matka Celiny i już nie próbowała ojcu Pauli tłumaczyć niczego więcej.

W czasie teraźniejszym tej książki Celina wchodzi na drugie piętro budynku sądów. W połowie korytarza, przed salą 252, stoi tłum, korytarz przegrodzony jest ławami, strażnicy sprawdzają dokumenty i zaglądają do toreb. Celina pokazuje seledynowy kartonik i torbę (malutkiego Olympusa, model M$a 2, ma w kieszeni) i siada na ławce od strony drzwi; od okien siedzą młodzi, dobrze zbudowani mężczyźni. Togi, kamery, światła, publiczność. Teatr. Z głębi sali idzie do stołu sędziów Barbara Sadowska. Mija ławkę Celiny - z jasnymi, nieruchomymi oczami, z czarnym krzyżem na piersiach, w dżinsowej kurtce. Jej pojawienie się jest pierwszą rzeczą naprawdę w tym teatrze. Zwłaszcza kurtka, dżinsowa, zbyt obszerna. - Pani Sadowska zrezygnowała z występowania jako oskarżyciel posiłkowy - mówi sędzia. Celina postanawia patrzeć na panią Sadowską, jakby ją zobaczyła pierwszy raz. Szczupła kobieta z krótkimi włosami... Założyła kurtkę Grzesia - myśli Celina i postanawia skupić się na sprawie, skoro jest po to, by zapisywać.

...Jedenastego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt trzy Grzegorz Przemyk, uczeń liceum imienia Frycza Modrzewskiego, przystąpił do matury. Dwunastego maja odwiedzili go koledzy, wypili wino i poszli na spacer po Starym Mieście.

...w drodze powrotnej Grzegorz Przemyk objął rękoma za szyję Cezarego Filozofa

(gruba kobieta z tlenionymi włosami trzyma w upierścienionych rękach akt oskarżenia; poci się; jest upał, spod togi widać letnią sukienkę w kwiaty)

...zawisnął na jego plecach i obaj upadli na chodnik, zdarzenie to dostrzegli pełniący służbę patrolową funkcjonariusze ZOMO... w tej sytuacji przewieźli Przemyka do komisariatu

...inny funkcjonariusz zbliżył się z pałką

...pojawił się Denkiewicz, który zwrócił się do bijących - bijcie tak, żeby nie było śladów

...załoga karetki pogotowia ratunkowego przewiozła Grzegorza Przemyka do pogotowia na Hożą. W holu sanitariusz Wysocki nadepnął przypadkowo palcami stopy obutej w adidasy na brzuch leżącego. W przekonaniu podejrzanego nadepnięcie to spowodowało obrażenia skutkujące zgon

...o godzinie zero piętnaście czternastego maja przystąpiono do operacji, podczas której stwierdzono ogólne potłuczenia brzucha, rozlane kałowo-ropne zapalenie otrzewnej, przedziurawienie wstępnicy...

...nastąpiło krytyczne pogorszenie stanu chorego z jednoczesnym zatrzymaniem akcji serca. Podjęta reanimacja okazała się bezskuteczna i o godzinie trzynastej piętnaście Grzegorza Przemyka uznano za zmarłego.

Celina rozumie, że byłoby dziwne, a nawet śmieszne, gdyby się teraz rozpłakała, stara się więc nie myśleć o brzuchu dziecka Barbary Sadowskiej. Swoim zwyczajem zaczyna dziękować. Robi to skrupulatnie i pełnymi zdaniami - Słuchaj, dziękuję Ci, że to nie moje dziecko szło placem Zamkowym o siedemnastej czterdzieści, dziękuję Ci, że brzuch mojego dziecka jest w porządku...

Wprost z sądu idzie do ojca Pauli. Janusz zwykle mówił "do ojca", ale ją to drażniło i za każdym razem poprawiała go - "do ojca Pauli". Poprawiała go tak przez dwadzieścia parę lat, od kiedy Paula wyjechała, a tego ranka powiedziała - Po sądzie wpadnę do ojca. Zdziwiła się, kiedy Janusz zauważył - Od jakiegoś czasu ta forma już ci nie przeszkadza... Pomyślała, że i to może mieć związek z A. Jak tyle innych rzeczy, które już nie drażnią jej i nie przeszkadzają. (- Byliśmy gorsi nie mając siebie - mawia A.)

Ojciec Pauli mieszka na Puławskiej, koło sklepu Wedla. Jest to przedwojenny dom z szeroką klatką schodową i przestronnymi mieszkaniami.

Znała podobne mieszkania. W dobrym punkcie - żadne Stegny, ani nawet WSM; Lwowska, Wiejska, Śniadeckich, Górny Mokotów w najgorszym razie - i tak wysokie, że zawsze zastanawiało ją, jak się tu zbiera pajęczynę z sufitu. Mieszkania te wydawały się puste i smutne. Młodych ludzi w nich nie było, bo dzieci przebywały za granicą już od lat, a jeśli czasem pojawiała się młodzież, niegdyś z dziećmi zaprzyjaźniona, to w sprawach, o których lepiej nie wiedzieć za dużo. W głębi mieszkania, gdzieś w tle, snuł się wtedy chudy, niewesoły staruszek: gospodarz, nerwowo spoglądający przez okna w dół, albo przez judasza na klatkę schodową.

I teraz Celina czuje spojrzenie zza wizjera.

- Dlaczego dzwonisz raz? - pyta zrzędliwie ojciec Pauli. - Nie wiesz, że dwa razy się dzwoni?

- Znowu knują? - dziwi się Celina, bo ojciec Pauli uprzedzał ją zwykle o towarzyskich spotkaniach. Przychodziła wtedy wcześniej, przynosiła ciasto i parzyła w termosach kawę. Z początku ją to krępowało - ani córka, ani synowa, tekst "obecna żona dawnego zięcia" słabo się do prezentacji nadawał, stanęło wreszcie na "przyjaciółce Pauli", co brzmiało naturalnie dla wszystkich.

- Dostałam cytryny i curantyl - Celina wykłada zakupy i rozgląda się, jak zawsze, po pokoju, obserwując uważnie własną reakcję. Patrzy spokojnie. Jak spokojnie patrzę - myśli.

- Czy słyszałeś, że curantyl nie działa bez aspiryny? Nie każdy lekarz wie o tym. (Informacja, naturalnie, od A.)

W pokoju nic się nie zmieniło. Te same sosnowe meble - Paula uwielbiała styl ludowy - i broszury Ostrowitianowa, komentujące "Kapitał". Tyle że jeszcze podziemne wydawnictwa i na słomianej macie kalendarz ścienny "Solidarności", z wielkim tłumem pod parasolami.

Z rzeczy solidnych przybyła od wyjazdu Pauli tylko szafa, dziwnie jakoś ustawiona przez ojca, bokiem. Na tej zewnętrznej, bocznej ściance ktoś przybił pinezkami duże zdjęcie Papieża.

Celina pamięta dzień, w którym szafę przewozili. Był to sześćdziesiąty czwarty rok, parę lat po wyjeździe Pauli, parę miesięcy przed śmiercią matki Celiny. Matka, która po ostatnim powrocie ze szpitala rozpoczęła spokojne przygotowania - porządki w szafach, komu pianino, a komu lampę - zaprosiła na herbatę ojca Pauli i ojciec Pauli, który wrócił właśnie z Paryża, opowiadał o "Łysej Śpiewaczce". Mieszkał na rue de la Huchette - róg de la Huchette i de la Harpe, gdzie sklep z bagietkami - sprecyzował i wszyscy usłyszeli nostalgię, ów mal de Paris, z jaką wymieniał nazwy - niedaleko teatru, i był prawie pewny, że któregoś dnia widział przechodzącego autora.

- A pogrzeb Thoreza widział ojciec? - spytał Janusz, bo podczas pobytu ojca Pauli w Paryżu umarł Thorez, i wtedy okazało się, że ojciec Pauli w ogóle nie był na pogrzebie. Pracował w małej fabryczce trykotaży, tej samej bodaj, co w latach trzydziestych, po przyjeździe do Francji z wojny hiszpańskiej, wszyscy wybierali się na pogrzeb, nawet patron szedł i jego zachęcał do pójścia, a on powiedział - Nie - i został sam jeden w całej fabryce i nie wyłączył maszyny nawet na moment.

- Ale dlaczego? - dziwiła się matka Celiny. - Przez tyle lat był pan przecież...

- Właśnie dlatego - wyjaśnił ojciec Pauli i więcej do Thoreza nie wracali.

Kiedy już wypili herbatę i zjedli morelowe konfitury (- Morele z naszej działki - powiedziała matka Celiny. - Jeszcze zdążyły urosnąć, a ja zdążyłam usmażyć... Na co ojciec Pauli zaprotestował gorliwie - Ależ pani Zofio, zdąży pani nie jeden raz...) matka Celiny powiedziała - Chciałabym coś panu zostawić na pamiątkę.

- Ależ - znów speszył się ojciec Pauli. - No, jakiś drobiazg, najwyżej, jeżeli to konieczne...

- Dokładnie tak pomyślałam, zostawię mu drobiazg - podchwyciła matka Celiny z pewną uciechą. - Czy mógłby go pan zabrać jeszcze dzisiaj? Za panem stoi... Tak, to...

Za ojcem Pauli stała szafa. - W mieszkaniu córki się nie zmieści, więc pomyślałam, że może pan... Nie była to cała prawda: Celina nie znosiła tego mebla, całkiem niezależnie od jego rozmiarów.

Ojciec Pauli podszedł do szafy i dotknął ręką drzwi.

- Pan Stach nam ją zrobił, opowiadałam panu? Kanapę nam zrobił do salonu, jeszcze przed wojną, tę szafę zrobił w czasie wojny, a teraz mógłby mi zrobić trumnę, gdyby żył. Każda rodzina powinna mieć swojego doktora i swojego stolarza, mawiał pan Stach...

W tym miejscu Celina pomyślała, że nawet jej matka stała się w końcu gadatliwą staruszką. - Może ojciec Pauli wcale tej szafy nie chce, mamo...

Ale ojciec Pauli chciał mieć szafę, nawet nalegał, żeby koniecznie, i szafa, za którą siedziała Paula ze swoją matką, i zza której usłyszały pewnego dnia arię z "Księżniczki Czardasza", znalazła się w mieszkaniu na Puławskiej. Celina i Janusz pomagali ją wnieść i ustawić i kiedy już dopijali Beaujolais, przywiezione z Paryża przez ojca Pauli, ojciec Pauli powiedział - Już wiem, co się działo w szpitalu. Zajęli go powstańcy, ale Niemcy zrobili podkop i dostali się do środka. To była sobota. Zaczęło się palić, bo oni podłożyli w piwnicy ogień i wariaci wybiegli z sal. Jak zobaczyli ogień, zaczęli się strasznie cieszyć. Nie wierzycie? Zaczęli śpiewać. Oni tańczyli wśród tego ognia i śpiewali, ja wam to zaraz przeczytam, jak nie wierzycie - i sięgnął na regał. - Może i lepiej - westchnął - że Paula nie wiedziała, jak zginęła matka...

- Wiedziała - wtrącił Janusz.

- Jak to? - nim jeszcze zawołała "jak to?", poczuła znane sobie, gwałtowne, zazdrosne uderzenie serca - Skąd?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin