Suworow Wiktor - Zołnierze wolnosci.doc

(989 KB) Pobierz
NA ODWACHU

CZĘŚĆ I              2

NA ODWACHU              2

DO KOMUNIZMU I Z POWROTEM              9

RYZYKO              17

SILNI, ZWARCI, GOTOWI!              20

OPERACJA „DNIEPR”              24

OPERACJA MOST              35

 

CZEŚĆ II              39

DYWIZJA SZKOLNA              39

FACHOWIEC              40

MISZA              44

DROGA DO SERCA NACZELNEGO DOWÓDCY              46

NOWE KONCEPCJE              50

DETERMINACJA              51

PRZYPADEK DUROWA              52

WZLOT I UPADEK  PORUCZNIKA GOŁOWASTOWA              56

BARWNIKI SPECJALNE              60

BOMBOWIEC Z KLOCKÓW              63

 

CZEŚĆ III              67

PRZYGOTOWANIA              67

OSTATNIA GRANICA              72

ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI              74

BIAŁE PASY              79

INWAZJA              81

BANKIER              83

KONTRREWOLUCJA              92

ZEGAREK MARKI POLIOT              94

POŻEGNANIE ŻOŁNIERZY WOLNOŚCI              96

ZIEMIA OJCZYSTA              98

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

NA ODWACHU

 

Wartownia Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych, 26 marca 1966 roku

 

-  Hej tam, żołnierzu!

-  Czego?

-  Gówna psiego. Wstawaj, ale już!

Osłaniając się ramieniem przed oślepiającym słoń­cem, próbowałem opóźnić moment przebudzenia.

-  Miałem nocną wartę, wedle regulaminu należą mi się trzy godziny snu...

-  Chuj z regulaminem! Wstawaj, mówię. Jesteśmy aresztowani.

Wiadomość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Jedyne co wiedziałem, to że tracę oto bezpowrotnie dob­re półtorej godziny należności za bezsenną noc. Siadłem na twardej ławce i pięścią tarłem sobie czoło i oczy. Łeb mi pękał z niewyspania.

Ziewnąłem, przeciągnąłem się aż zatrzeszczały stawy, głęboko westchnąłem, żeby odegnać resztki snu, pokrę­ciłem głową, starając się rozruszać zesztywniały kark.

52

 


-  Ile nam dali?

-  Tobie piątala.

-  Miałeś szczęście, Wiktor. Saszka i ja jesteśmy zała­twieni na dziesięć dni, a Andriusza, sierżant, dostał całe piętnaście!

-  Chujowe jest życie sierżanta w szkole. Zarobisz pięć rubli więcej, a zabierają tyle co dwadzieścia pięć.

-  Gdzie mój automat? - zdenerwowałem się.

-  Wszystko w sztabie kompanii: automaty, pasy z amunicją i bagnety. Sierżant zaraz przyniesie kwity na rzeczy i żywność, potem łaźnia, strzyżenie - i na odwach!

W głównym pomieszczeniu wartowni kadeci zwolnieni z zajęć przyjmowali dokumenty i przeliczali teczki z in­strukcjami. Ich sierżant wysłuchiwał utyskiwań nasze­go, przytakiwał ze współczuciem.

-  Oka z niego nie spuszczałem, zameldowałem się na całe gardło, chłopcy w try miga otworzyli bramę, poże­rali go wzrokiem jak te lwy. I co? Ni z gruszki ni z pie­truszki dowala mi piętnaście dni, a chłopakom po dzie­sięć. No dobra, Kola, trzym się!

Dołączyła do nas reszta chłopców z warty i pod eskor­tą udaliśmy się na strzyżenie i do zimnej kąpieli.

W „izbie przyjęć" kijowskiego aresztu garnizonowego panowała oślepiająca czystość.

-  Towarzyszu poruczniku, kadet Suworow melduje się w areszcie garnizonowym celem odbycia kary.

-  He?

-  Pięć dni aresztu.

-  Za co?

Cholera! - przemknęło mi przez głowę. Właśnie: za co? Za co mnie aresztowali?

Porucznik obdarzony niezwykle szeroką twarzą i za­skakująco drobnymi stopami, niecierpliwie wpił się we mnie swoimi małymi, przenikliwymi oczkami.

-  Za co? - ponowił pytanie.

-  Nie wiem.

-  Kto cię aresztował?

-  Nie wiem.

-  Tu się szybko dowiesz - obiecał życzliwie porucz­nik. - Następny! - Wszedł mój sierżant.

-  Towarzyszu poruczniku, sierżant Makiejew...

-  Ile? - przerwała mu wstrętna gęba.

-  Piętnaście dni.

-  Kto zadecydował?

-  Zastępca dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego generał pułkownik Czyż.

-  Za co?

-  Mieliśmy służbę w biurze przepustek na wartowni.

-  Aha - uśmiechnął się ze zrozumieniem porucznik.

Znał oczywiście, jak wszystkie trzy armie okręgu, ulu­biony zwyczaj generała pułkownika Czyża. Zawsze are­sztował wartowników z biura przepustek. Ustalono, że czyni to przy okazji każdej wizyty w szkole, pułku, batalionie, dywizji, na każdym poligonie, strzelnicy i w każdym magazynie - wszędzie. Ilekroć mijał punkt kontrolny, zawsze aresztował wartę, wyznaczając stan­dardowo piętnaście dni dla dowódcy, po dziesięć dni dla pełniących służbę, i po pięć dla odpoczywających w oczekiwaniu na zmianę. Tak było od lat. Wszystkie trzy armie i wiele samodzielnych oddziałów, pododdzia­łów, instytucji wojskowych i innych organizacji - wszys­cy podejrzewali, że zastępca dowódcy okręgu domaga się w ten sposób wprowadzenia dla siebie jakiejś spe­cjalnej ceremonii powitalnej, lecz o co dokładnie chodzi­ło - nikt nie potrafił odgadnąć, chociaż minęły lata, od­kąd zastępca dowódcy objął swe wysokie stanowisko.

W progu „izby przyjęć" pokazali się dwaj kaprale o złowrogim wyglądzie dzikich sadystów, i rozpoczęła się procedura przyjmowania.

-  Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ!

Buty, pasy, czapki, bluzy - wszystko zostało natych­miast rzucone na ziemię. Rozebrani do rosołu staliśmy na baczność przed wstrętną gębą.

-  W tył zwrot! Pochylić się! Rozchylić! - Porucznik Armii Radzieckiej dokonał przeglądu naszych zadków.


W anclu obowiązywał zakaz palenia, więc nałogowi pa­lacze próbują czasem przemycić kawałek peta, zawijając go w tym celu w papier i wpychając w tyłek. Jest to numer świetnie znany i bezlitośnie tępiony.

Tymczasem kaprale przeprowadzili szybką, lecz grun­towną kontrolę naszych ubrań i butów rozrzuconych na podłodze.

-  Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ!

Jeżeli nie aresztowano cię w mieście, tylko w jednostce lub na terenie szkoły wojskowej, jeżeli masz kartki żyw­nościowe w garści i kąpiel za sobą, postaraj się wykroić pięć minut, żeby zamienić własne buty na większe. Każ­dy, kto wie, co cię czeka, chętnie się z tobą zamieni. Ciut większe buty to zbawienie w areszcie. Jeżeli masz dopa­sowane obuwie, które ciężko się zakłada, wówczas tych paru sekund na „Ubrać się!" i „Rozebrać się!" stanowczo nie wystarcza. Dlatego pięć dni paki może się bez trudu zamienić w dziesięć, a nawet piętnaście...

-  Dokumenty na stół! Kapral, zebrać wszystkie pasy!

Aresztowanemu nie wolno mieć pasa, żeby przypad­kiem się nie powiesił. Historia kijowskiego odwachu od­notowuje mimo to wyczyn pewnego przedsiębiorczego i łebskiego gościa. Siedząc w karcerze, gdzie jedynym sprzętem jest przytwierdzony do podłogi taboret, odpruł stebnowany brzeg własnej koszuli i sporządził sobie krótki i cienki, lecz bardzo mocny sznurek. Dokonał tego przy zachowaniu największej ostrożności, pod nie­ustanną kontrolą strażników. Nasz bohater zawiązał niewielką pętlę, której koniec przymocował do nóżki taboretu, a następnie turlał się po podłodze dobre dzie­sięć minut, zaciskając powróz. W końcu, wbrew wszel­kim przeciwnościom, udało mu się udusić.

-  Pieniądze? Zegarki?

Takich kosztowności nigdy nie zabiera się do ancla. Wiadomo, że będą skonfiskowane, a potem delikwent dostanie jakiś popsuty szmelc. Skarżyć się nie ma komu.

-  Odznaczenia? Co wy tu, kurwa, robicie z gwardyjskimi emblematami? Myślicie, że to festyn?

-  Towarzyszu poruczniku, jesteśmy kadetami Char­kowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii.

-  To po cholerę pętacie się po Kijowie?

-  Przywieźliśmy sprzęt dla Szkoły Wojsk Pancernych. Odbiór sprzętu przeciągał się, więc przydzielono nas do rozmaitych służb: jednych do kuchni, innych do konwo­jowania, a nas - do biura przepustek...

-  Kapral Aleksiejew!

-  Tak jest!

-  Na początek dajcie tych wartowników do opału.

-  Rozkaz, towarzyszu poruczniku!

Przez wyasfaltowany, niewiarygodnej czystości dziedzi­niec przeprowadzono nas na drugi, nieduży dziedziniec wewnętrzny, otoczony bardzo wysokim ceglanym murem.

Zdumiewał bijący w oczy ład. Spiłowane bale drewna ułożone były w stos tak doskonały, że ich końce tworzy­ły jakby wypolerowaną ścianę. Każdą kłodę należało przyciąć do standardowej długości dwudziestu ośmiu centymetrów, za pomyłkę o centymetr lub dwa karano tu z całą surowością. Polana przeznaczone byty do pieca kuchennego, więc precyzja piłowania nie miała żadnego uzasadnienia, ale jak rozkaz, to rozkaz.

Kłody, które my mieliśmy pociąć z tą samą dokładno­ścią, przywieziono dzień lub dwa wcześniej. Nie zrzucono ich bynajmniej na kupę, lecz poukładano z niezwykłą pieczołowitością, a nawet, rzec by można - z artyzmem. Przede wszystkim posortowane były wedle grubości: naj­grubsze pod spodem, najcieńsze z samej góry. Ktokol­wiek układał stos, był artystą tak wyrafinowanym, że brał również pod uwagę odcienie poszczególnych bali. Z prawej umieścił najciemniejsze, by ku stronie lewej słoje jaśniały stopniowo, wieńcząc skraj stosu grupą klocków prawie białych. My mieliśmy za zadanie zniwe­czyć ten twór artystyczny i pociąć drewno na przepisowe kawałki, a następnie spiętrzyć je z powrotem w stos.

Na tym samym dziedzińcu spoczywał kikut całego drzewa z korzeniami o niewyobrażalnych kształtach,


przypominający wszystko, tylko nie drzewo. Była to baś­niowa plecionka niesamowitej długości zwojów. Pogma­twane fragmenty przybrały formy tak skomplikowane, że trudno było uwierzyć, iż natura zdolna jest wytworzyć takie zjawisko. A jednak, przy całej złożoności splotów, jako żywo przypominających poskręcane żmije, ów ogromny złom drzewa zachował niebywałą solidność wszystkich elementów i spoczywał tu zapewne od prze­szło dziesięciu lat, sądząc po tysiącach starych i no­wych nacięć piłą.

Wszyscy, do których nie w pełni dotarło, gdzie się znaleźli i którzy w dalszym ciągu demonstrowali upór, otrzymywali zadanie „narżnąć drewna" - czyli, innymi słowy, kazano im piłować ten właśnie wytwór natury. Zadanie to przydzielano zawsze pojedynczemu człowie­kowi. Wyznaczony otrzymywał długą i kompletnie tępą piłę, która nadawała się tylko do roboty we dwóch. Po godzinie pojawiał się ktoś z dowództwa odwachu, żeby sprawdzić, jak postępuje robota i udać zdziwienie, że nie widać efektów; kara następowała nieuchronnie.

Gdy weszliśmy na dziedziniec, jakiś żołnierzyk bez skutku usiłował wydziabać w pniu choćby jedno nacię­cie. Po dwudziestu minutach zabrano go z placu pod zarzutem uchylania się od pracy. Teraz, zależnie od aktualnego humoru przełożonych, zachowanie nie­szczęsnego drwala uznawano za „uchylanie się i nie­subordynację" (gdyby usiłował dowieść, że zadanie było niewykonalne), lub „sabotaż gospodarczy i odmowę wy­konania rozkazu". Po takim werdykcie, szef odwachu lub jego zastępca mogli z biedakiem postąpić, jak im się żywnie podobało. Ten pień miał przed sobą długą przy­szłość. Jestem pewien, że wciąż leży w tym samym miej­scu i jakiś nieszczęśnik na próżno stara się go nadpiłować.

Ledwie zabraliśmy się do piłowania klocków o przepiso­wej długości dwudziestu ośmiu centymetrów, wiedzę na­szą wzbogacił kolejny interesujący fakt. Z początku zamierzaliśmy spiłować wszystko i potem dopiero ułożyć według grubości i koloru, a na koniec pozamiatać trociny.

-  O nie, wykluczone! U nas się tak nie robi! Na każ­dym kroku musi być porządek!

Więc po przepiłowaniu zaledwie jednej kłody zbieraliś­my trociny w garść, do ostatniej drobinki. Miotły nie było, więc po przepiłowaniu drugiej kłody zrobiliśmy to samo, i tak dalej.

Gdy tak sobie pracowaliśmy, straż wprowadzała na plac jednego po drugim do piłowania owego niesz­częsnego pnia.

-  Narżnij trochę drzewa, brachu...

Około siódmej dziedziniec począł wypełniać narasta­jący harmider. Nadjeżdżały ciężarówki zwożące z powro­tem tych, którzy spędzili cały mroźny dzień na rozlicz­nych zadaniach w terenie. Jedni wymieniali gąsienice w zakładach remontowych czołgów. Inni rozładowywali transporty pocisków artyleryjskich. Wszyscy byli prze­marznięci, mokrzy, głodni i śmiertelnie zmęczeni. Mimo to kazano im sformować szyk, gdyż po pracy obowiązy­wała trzygodzinna musztra. Nam także kazano ustawić się w szyku. To był właśnie moment, od którego oficjal­nie zaczynało się liczyć czas odsiadki każdemu z aresztantów - cały dzień pracy aż po tę chwilę był po prostu rozgrzewką.

Karna kompania w Kijowie rozróżnia tylko dwa rodza­je ćwiczeń: musztra i ćwiczenia taktyczne. Nie wspomi­nam tu o szkoleniu politycznym, które odbywa się dwa razy na tydzień po dwie godziny, z rana, przed pracą. Ale o tym później. Na razie zatrzymajmy się przy musz­trze i szkoleniu taktycznym.

Musztra trwa półtorej godziny i jest to druzgocące do­świadczenie. Około stu aresztantów gęsiego posuwa się po obwodzie dziedzińca. Nie idą, lecz z całej siły rąbią krokiem defiladowym, unosząc nogi na niewiarygodną wysokość. Na placu poza aresztantami nie ma żadnych strażników. Plac drży od kroku defiladowego.


Od czasu do czasu na ganku pojawia się któryś z krwiożerczych kaprali.

- Hej, ty tam!... Ten z wielkimi uszami! Nie, nie ty -ty! Widziałeś film „Zwyczajny faszyzm"? No widzisz! Tak trzeba maszerować... Dlaczego, gołąbeczku, nie umiesz maszerować, jak ci żołnierze na tamtym filmie? Musisz osobno poćwiczyć krok.

Wielkouchy wychodzi na środek placu i ćwiczy, uno­sząc kolana do poziomu klatki piersiowej. Reszta, ma­szerując wokoło dziedzińca, zdwaja wysiłki. Asfalt po­środku dziedzińca jest lekko zapadnięty w stosunku do obwodu - niewinne urozmaicenie wprowadzone z oso­bistej inicjatywy towarzysza Greczki w czasach, gdy był jeszcze dowódcą Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Jest to pomysł genialny w swojej prostocie. Podczas deszczu i odwilży na środku placu powstaje wielka kałuża. Na­wet latem, gdy deszcz nie pada, pompuje się tam wodę pod pretekstem spłukiwania placu. A zatem odesłani na środek muszą maszerować w kółko po kałuży. Jeżeli znajdzie się tam pięciu na raz, nie tylko sami siebie zachlapią po uszy, lecz bryzgami wody spod butów zmo­czą też maszerujących po obwodzie. W anclu nie ma się jak wysuszyć, gdyż ogrzewany jest tylko za dnia, kiedy aresztanci pracują, pod wieczór zaś, kiedy więźniowie wracają na oddziały, piece są już zimne, a kaloryferów nie ma w ogóle. Osobiście doświadczyłem „sadzawki Greczki" w marcu, kiedy za dnia topniał śnieg, a nocą ścinał mróz.

Musztra odbywa się codziennie, bez względu na pogo­dę i temperaturę; podobnie jak inne „środki wychowaw­cze". Półtorej godziny musztry, przy średniej prędkości sześćdziesięciu kroków na minutę, oznacza w sumie 5.400 kroków, każdy z maksymalnym uniesieniem nogi i nieznośnym wygięciem w dół podbicia stopy, bo prze­cież nikt nie chce trafić na środek dziedzińca. Dlatego właśnie musztrę określa się mianem „szkolenia indy­widualnego", po którym następuje „szkolenie grupowe", czyli taktyka.

Taktyka, w odróżnieniu od musztry, nie bazuje na indywidualnym strachu, lecz na socjalistycznym współ­zawodnictwie między kolektywami. Dlatego jest znacz­nie bardziej wyczerpująca od musztry. Szkolenie tak­tyczne sprowadza się do jednej umiejętności: czołgania się tak, by głowa i ciało przywierały do ziemi, w naszym przypadku do asfaltu. Ręce i nogi muszą się poruszać z największą zwinnością, zaś cały korpus - skręcać i wić niczym ciało jaszczurki.

No więc czołgamy się. Każda cela to osobna drużyna piechoty.

-  Azymut: brzoza! Drużyna, czołgając się... NA­PRZÓD!

Stoper zostaje zatrzymany dopiero gdy ostatni żoł­nierz drużyny dotrze do celu. Jeżeli czas całej grupy okaże się niezadowalający, to guzdrała dostanie w nocy niezły łomot. W świecie socjalistycznym kocówa określa świadomość.

-  Czas nawet nie najgorszy. - Ubłocona, mokra od potu, zdyszana gromada uśmiecha się z ulgą. - Ale nie zaliczymy wam, bo ten przystojniak przez cały czas wy­pinał dupę i próbował iść na czworakach, zamiast się czołgać.

Przystojniak ma kocówę, jak w banku. Zawiódł cały kolektyw w socjalistycznym współzawodnictwie.

-  Dobra, próbujemy jeszcze raz. Drużyna - dwójkami na punkt wymarszu, bie-e-e-giem!... Azymut: brzoza! Czołgając się... NAPRZÓD!

-  Teraz macie gorszy czas. No cóż, ćwiczymy do skutku.

Pod koniec szkolenia dowódca karnej kompanii lub jego zastępca sumuje wyniki. Najgorszemu oddziałowi najpierw podaje się nazwisko żołnierza, przez którego wszyscy będą musieli odbyć kolejną próbę, po czym pada komenda:

-  Azymut: dąb!

„Dąb" oznacza, że trzeba się przeczołgać przez sam środek placu, pokonując wodną przeszkodę, wymyśloną


...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin