Taylor Charles D. - Brak czujności.doc

(2117 KB) Pobierz


Powieści Charlesa D. Taylora

w Wydawnictwie Amber

Brak czujności Cienie zemsty Podwodny drapieżca Wojny cieni Żądło w głębinie


Przetozyt Adam Bukojemski

AMBER


Tytuł oryginału SIGHTINGS

Ilustracja na okładce STEVE CRISP

Redakcja merytoryczna JACEK RING

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta JADWIGA PILLER

Copyright © 1993 by Charles D. Taylor All rights reserved

For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp.

ISBN 83-7082-935-X


Wszystkim członkom załóg:

USS Glennon listopad 1961 — czerwiec 1962 (DD-840)     luty 1963 — wrzesień 1964

USS Cony    sierpień 1962 — luty 1963 (DDE-508)

Miałem zaszczyt służyć razem z tymi wspaniałymi ludźmi. Gdy odchodziłem, wiedzia­łem, że dostałem od nich znacznie więcej, niż miałem okazję im dać.


Podziękowania

Sytuacja wietnamskich POW-MIA (jeńców wojennych i zaginionych w akcji), nie była łatwa już od dnia pojmania pierwszego Amerykani­na. Minęło prawie trzydzieści lat, i w dalszym ciągu nic nie jest łatwe czy możliwe do przyjęcia. Wśród ludzi, którzy pomagali mi zdobyć dokumen­tację do tej książki, miałem szczęście znaleźć wiele indywidualności, reprezentujących różne punkty widzenia: Ann Mills Griffiths, Sue Scott i Mary Currall-Backley z Narodowej Ligi Rodzin Amerykańskich Jeńców i Zaginionych w Południowo-Wschodniej Azji; kapitan Eugene „Red" McDaniel - US Navy (emerytowany) z Amerykańskiej Fundacji Obrony; Ken Bailes z Departamentu Stanu USA, Wydział do spraw Azji Wschod­niej i Pacyfiku; Komandor Ed Lundquist z US Navy, były rzecznik prasowy w Pentagonie, referat zaginionych. Ci ludzie szczerze przed­stawiali swoje opinie i jestem im wdzięczny za informacje, których mi udzielili i za ich chęć omawiania sytuacji jeńców i zaginionych z ich punktu widzenia, co pozwoliło mi pełniej zrozumieć złożoność tematu. Ponieważ jednak niniejsze dzieło jest fikcją literacką, ich poglądy nie znalazły odbicia w treści książki. Gary Comerford z Naval Investigative Service (NIS - wywiad marynarki) rozwiał wiele z moich wątpliwości.

Chciałbym również podziękować byłemu kongresmanowi Nicholasowi Mavroulesowi oraz personelowi jego biura w Waszyngtonie, a także Billowi McDonaldowi, Larry'emu Baileyowi i Jake'owi Jaquithowi za pomoc w skontaktowaniu mnie z wieloma rozmówcami. Dan Mundy i Phil Craig wprowadzili do rękopisu wnikliwe uwagi. Paul McCarthy szczegółowymi uwagami redakcyjnymi wprowadził istotne zmiany do tekstu, a mój agent Dominick Abel we właściwych momentach lał olej na wzburzone fale. Moi przyjaciele, których nazwiska zaludniają strony

7



książki, mają niewątpliwie swoich odpowiedników, jednak postacie w tej powieści są całkowicie fikcyjne. Składam również podziękowania Com­puter Solution w Gallows Bay, Saint Croix, za to, że z dala od domu stał się moim biurem.

Oczywiście nic bym nie zdziałał bez mojego najlepszego krytyka, mojej żony - Georgie.


- Czuję się nieszczęśliwy, bo nie byłem z wami w tym czasie, w Khe Sanh, Da Nang, Hue, ani w tych wszystkich innych miejscach, i zaniosę ten żal do grobu...

- ...prawdą jest, że wszystkie groby z Pomnika Wietnamskiego na tym cmentarzu i wszystkie inne zarówno puste jak i te oczekujące, należą do ludzi, którzy zginęli zamiast mnie.

Z przemówienia Marka Helprina, wygłoszonego do Korpusu Kadetów w West Point i zamieszczonego w Wall Street Journal 15 października 1992 roku.


Prolog

Major kaszlał. W tropikalnym słońcu, palącym przez żółtobrązową piaszczystą chmurę, jego język toczył przegraną bitwę z wszędobyl­skim kurzem. Z każdym kilometrem złościł się coraz bardziej, bo był pewien, że stary jeep stanie się jego trumną. Żałował, że nie mógł sobie przypomnieć żadnej z prostych modlitw o zbawienie duszy, które wpajano mu przez całe dzieciństwo.

Najbardziej denerwowało go nie to, że był tylko pasażerem w starym jeepie, którego piękne dni dawno już minęły, ale że ten pojazd - w rzeczy­wistości rozpadający się gruchot - który niezawodnie go zabije, powinien być wycofany z użytku przez każdą rozsądnie myślącą istotę ludzką. Jednak Han, kierowca tego gruchota, nie wiedział co to rozsądek. Resory jeepa już dawno przestały funkcjonować. Uparte rzężenie dochodzące spod maski potwierdzało wiek silnika i lata, jakie upłynęły od ostatniej wymiany oleju. Po wskaźnikach zostały tylko puste otwory, a deska rozdzielcza przerdzewiała na wylot. Wyłącznik zapłonu wisiał na przewo­dzie nad samym pedałem gazu. Przez wielkie dziury w podłodze wpadał do wnętrza kurz. Zamiast siedzeń wstawiono drewniane ławy i każdy podskok na tej wąskiej, brudnej drodze wyciętej w dżungli, dodawał kolejnego siniaka na tyłku majora. Z całą pewnością już Francuzi, odchodząc stąd, przeznaczyli pojazd na złom.

- Kiedy ostatnio jechałeś tą ścieżką dla bydła? - warknął Joslin, major piechoty Stanów Zjednoczonych, obcierając brudną chusteczką pot spływający z nosa. Pytał o to już po raz trzeci.

- Statni piontek, major, kiedy widział biały człowiek. - Ciągle ta sama odpowiedź. - Ja prowadzić źle? - spytał Han z szerokim bezzębnym uśmiechem i zaraz sam sobie odpowiedział: - Merykański landrynkowy

11



tyłek. - A kiedy jeep cderwał się na chwilę od ziemi i po chwili opadł z ogłuszającym grzechotem luźnych części, spojrzał na majora iskrzącymi się oczami.

Była to pierwsza podróż majora przez dżunglę. Wcale o niej nie marzył i obiecał sobie, że będzie ona również ostatnia. Na ogół, gdy musiał opuścić klimatyzowany komfort Pentagonu, jego następnym i jedynym miejscem postoju była ambasada Stanów Zjednoczonych w Bangkoku, także klimatyzowana. Tylko porucznikom kazano udawać się w falującą dżunglę i odparzać tam tyłki. Doskonale nadawali się do wyjaśniania doniesień, gdy Wywiad Obrony stwierdzał, że są one na tyle wiarygodne, że trzeba wysłać człowieka dla ich sprawdzenia.

Jednak tamto zdjęcie było tak doskonałe, że nie warto było nawet dyskutować.

- Jest nie tylko autentyczne. Fotograf był zbyt dobry jak na zwykłego chłopa uprawiającego ryż, który gówno wie o profesjonalnych aparatach fotograficznych. - Ekspert od fotografii wywiadowczych był pod wraże­niem. Nie ulegało wątpliwości, że coś tu było nie tak z tą czarno-białą odbitką przywiezioną przez kuriera z Bangkoku. Fotografia pokazywała białego rozmawiającego z dwoma Laotańczykami w zachodnich strojach, chyba mieszkańcami wioski. - Musi pan zrozumieć, że obiekt tego zdjęcia nie zdawał sobie sprawy, że ktoś go fotografuje. Ten ktoś musiał być ukryty, bo można stwierdzić, że aparat znajdował się w cieniu. Po ustaleniu, kim jest ten biały facet, musimy koniecznie dowiedzieć się, kto naprawdę zrobił zdjęcie i dlaczego.

I właśnie dlatego major Joslin nie mógł przekonać swoich zwierzch­ników, że jest to sprawa dla porucznika. Zdjęcie było zbyt wyraźne, a sfotografowany człowiek był niewątpliwie biały. „Bilans musi się zga­dzać" — taka była dewiza Bilansu Strat z Połączonych Sił Specjalnych, a oznaczało to, że trzeba dokładnie wiedzieć, co się stało z każdym Amerykaninem, który kiedykolwiek został wysłany na wojnę wietnamską. Moralnym obowiązkiem było dokładne sprawdzenie każdego sygnału, o każdym jeńcu czy zaginionym. Fachowcy powiedzieli, że zdjęcie jest doskonale, nieretuszowane, z negatywu nic nie zostało usunięte, więc nie było żadnych wątpliwości. Chodziło o białego człowieka.

Cały problem powstał w chwili, kiedy ambasada w Bangkoku została poinformowana przez fotografa, a taka informacja przynosi trochę pienię­dzy, że biały człowiek jest byłym jeńcem wojennym. To wprawiło w ruch kółka w Pentagonie, który starał się unikać interwencji środków masowe­go przekazu.

Agencja Wywiadu Departamentu Obrony (DIA - Defense Intelligence Agency) ustaliła kilkanaście nazwisk ludzi mogących odpowiadać ogól­nemu opisowi człowieka, nie widzianego od dwudziestu pięciu lat. Ponie­waż media nie dowiedziały się jeszcze o sprawie, nie było potrzeby zawiadamiania rodzin. Wykonano minimalną liczbę odbitek. Lepiej nie

12


wywoływać podniecenia w prasie i telewizji, czy w zainteresowanych organizacjach, bo przecież mogła to być jeszcze jedna mistyfikacja.

Major obrócił się do porucznika - tłumacza, który poruszał palcami tak, jakby obracał paciorkami różańca.

- Porozmawiaj z nim jeszcze raz. Nie mogę zrozumieć, co mówi. Dowiedz się, jak długo musimy jechać i jak daleko jest do tego zakazane­go miejsca. I spróbuj się dowiedzieć, co wie o aparatach fotograficznych. Nie mogę uwierzyć, że to on rzeczywiście zrobił to zdjęcie. - Potem uważniej przyjrzał się porucznikowi, na którego twarzy malowało się cierpienie. - Nie masz chyba zamiaru wymiotować?

Odpowiedzią był tylko przeczący ruch głowy. Porucznik pochylił się i, chwytając dla utrzymania równowagi drewniane oparcie siedzenia Hana, zaczął rzucać pytania w języku kierowcy, przekrzykując ochrypłe jęki jeepa.

Przy każdej odpowiedzi Laotańczyk odrywał obie ręce od kierownicy, żeby móc gestykulować. Dwukrotnie uchwycił kierownicę w chwili, kiedy pojazd już zjeżdżał z drogi.

- Prawie jesteśmy na miejscu, sir. Chyba jeszcze kilometr. - Porucznik dotknął ramienia majora. - On ciągle twierdzi, że jest autorem zdjęcia.

- No to, na Boga, jeśli potrafi operować takim aparatem, to czemu nie potrafi prowadzić jeepa? Wszystko co wiem na ten temat, to to, że nie można zrobić takiego zdjęcia nie znając dokładnie aparatu. Co u diabła myślał, kiedy go o to pytałem przed wyjazdem z wioski?

- On nie rozumiał, sir i... o cholera! - wykrzyknął porucznik, kiedy wyfrunął lekko w powietrze i ciężko opadł na drewnianą ławkę. - Powie­dział, że nic nie mógł zrozumieć z pana kiepskiej angielszczyzny. Ale zrozumie, jeśli to będzie niezbędne, żeby doprowadzić nas do celu, a jemu dać trochę forsy. Panicznie boi się ludzi, których widać na tej fotografii. Mówi, że zabijają bez żadnego powodu.

- Czy to nie wspaniałe? - zdenerwował się major Joslin. - Po prostu zapomniał nam o tym wspomnieć. - Ręką dotknął swojej trzydziestkióse-mki w kaburze na biodrze, jakby sprawdzał, czy tam jeszcze jest.

W czasie odprawy w ambasadzie wspomniano, że udają się do kraju heroiny. Po krótkim locie do Wientian poleciał niewielkim samolotem do Luang Prabang, a teraz jest w środku tego kraju. Chłopi są tu spokoj­nymi, pokojowo nastawionymi ludźmi, którzy nie czepiają się przed­stawicieli władzy, tak długo, jak władze nie przeszkadzają im. Ale, zgodnie z wyjaśnieniem oficera prowadzącego odprawę, nigdy nie można niieć całkowitej pewności. Dlatego wzięli broń osobistą.

~ Spytaj go, czy...

Jeep wpadł w poślizg, kiedy kierowca gwałtownie wcisnął z całej siły Pedał hamulca. Zarzuciło go najpierw na jedną stronę drogi zanim znieruchomiał po przeciwnej. Kierowca kurczowo ściskał kierownicę, a twarz miał wykrzywioną strachem.

13


Zatrzymali się niecałe dziesięć metrów od czarnego auta przykrytego płachtą ochronną. Blokowało im drogę. Nastała nagła cisza, wypełniona tylko odgłosami dżungli.

- Strzel! Major strzel ich! - kierowca dziko wył i skamlał. Jedną rękę wyciągnął w kierunku czterech uzbrojonych postaci, które wyłoniły się spoza auta i szły w ich kierunku.

W ostatniej sekundzie swojego życia, próbując wyciągnąć trzydziest-kęósemkę z kabury, major zauważył, że trzej z nich to niewątpliwie tutejsi, chociaż ubrani byli na modłę zachodnią. Czwarty był biały i major próbował sobie przypomnieć, skąd zna tę twarz. Wtedy AK-47 plunęły ogniem. Wszyscy czterej zaczęli strzelać równocześnie.

Gdy przerwano ogień, biały wydał rozkaz w miejscowym języku:

- Przeszukać ich.

Wyrzucono na drogę skręcone ciała majora, porucznika i kierowcy, opróżniono kieszenie, a zawartość teczki majora została zsypana na stertę.

Biały systematycznie przejrzał wszystko, aż znalazł to, czego szukał -fotografię. Wiadomość była prawdziwa.

- Dobre zdjęcie - mruknął do siebie. Jakbyś patrzył w lustro, ty głupi sukinsynu. Potem odwrócił się do jednego z ludzi. - Czy to ten zrobił zdjęcie? - spytał wskazując kierowcę.

- Tak. Ustaliliśmy, gdzie wywoływał film.

- Dobrze. Rozbierzcie ciała. Zostawcie je w dżungli. Niech zostanie coś dla zwierząt. - Odwrócił się, poszedł do auta i usiadł na tylnym siedzeniu. Wolał znosić duchotę wewnątrz pojazdu, niż wystawiać się na stojące w zenicie słońce. Kiedy przyglądał się ciałom znikającym w zaroś­lach rosnących po obu stronach brudnej drogi, poczuł krótki przypływ wyrzutów sumienia. Bardzo niedobrze, że musi postępować w ten sposób z Amerykanami, ale naprawdę nie miał wyboru. Ci dranie po prostu muszą wtykać nos w nie swoje sprawy.

- Do rana zaopiekuj się miejscem, gdzie wywoływano film - powie­dział biały.

- Właścicielem też? - spytał starszy. - To kuzyn męża mojej siostry.

- Tak, niestety nim też. Amerykańska armia stała się bardzo skutecz­na w śledzeniu takich zniknięć.


Rozdział 1

Ó CIANA - tragiczne rozdarcie na zielonej ziemi, symbol...

0 Leila wstrzymała oddech aż do bólu w piersiach.

...Wietnamu.

Chciała odwrócić się, a nawet uciec od tego symbolu, który rozumiała aż nadto dobrze, stała jednak na deszczu jak skamieniała wpatrując się w Constitution Avenue. Wydawało się, że parasole wyrastają z ziemi, poruszają się w zwolnionym tempie i zatrzymują, jakby fruwały, po­zbawione siły ciążenia. Głowy ich właścicieli były niewidoczne.

Zacisnęła powieki, drżąc pod wpływem zimnego wiatru wiejącego od Potomaku. Ale niezależnie od tego, jak mocno zamykała oczy, parasole pod jej powiekami dalej tańczyły swoją dziwną tarantele.

Otworzyła oczy i spojrzała w bok na mały zagajnik, w którym wśród nagich drzew siedział ze spuszczoną głową Albert Einstein, a jego ogrom­ny kamienny umysł zdawał się wciąż pracować. Gdyby ta statua ożyła

1 siwa głowa uniosła się, żeby popatrzyć przez Constitution Avenue na „ścianę", czy mózg geniusza zbuntowałby się na widok powolnego tańca parasoli i ludzi poruszających się jak duchy?

Z zamyślenia wyrwał ją huk silników odrzutowego samolotu, lecącego wśród nisko zawieszonych chmur. Raz jeszcze spróbowała skupić się na powolnym tańcu parasoli. Me masz wyboru, Leila. To twój obowiązek. On nie miał innej rodziny poza tobą. To nie ten odległy głos, przychodzący z wnętrza jaźni, zmusił ją, Leilę Potter, do przekroczenia Constitution Avenue. Słyszała swoje własne myśli, wyraźne i będące w niej od zawsze. W ten sposób zmażesz swoje winy... w ten sposób zmażesz...

Zatrzymała się w pół drogi na ścieżce prowadzącej do wschodniego krańca „ściany". Jej uwagę przyciągnęły czarne flagi przyczepione do

15


namiotu. Pośrodku znajdował się profil mężczyzny, czarny na białym tle, z lekko pochyloną głową, obok druty kolczaste i wieża strażnicza. Kilka słów napisanych na flagach całkowicie tu wystarczało:

JEŃCY I ZAGINIENI - NIE ZAPOMNIELIŚMY O WAS.

Dotknęła napisu na srebrnej bransolecie na swoim lewym przegubie. Wargi wyszeptały imię mężczyzny wygrawerowane na bransolecie: - Jer-ry... Jerry Santucci.

Jeszcze jeden żołnierz, który nigdy nie wrócił. Nie, nie zapomnieliśmy, przynajmniej niektórzy z nas.

Brukowana ścieżka prowadziła do rozdarcia w ziemi, poszerzonego płaskimi kafelkami. Skórzane podeszwy jej butów ślizgały się na ich wilgotnej powierzchni. Leila znieruchomiała na widok dwojga starszych ludzi klęczących przed Pięćdziesiąt Osiem Wschód, pięćdziesiątą ósmą płytą granitową na wschód od środka ŚCIANY PAMIĘCI.

Mężczyzna oparł o podstawę płyty małą fotografię młodego maryna­rza w wyjściowym mundurze. Potem wyjął z kieszeni kurtki niewielką flagę amerykańską i plastikową płytkę, włożył drzewce do otworu w płyt­ce i ustawił flagę tuż za fotografią.

Kobieta wzięła jedną długą czerwoną różę z bukietu, który przyciskała do piersi, i położyła ją przed zdjęciem marynarza. Odwróciła głowę do mężczyzny i wyszeptała kilka słów. Łzy spływały jej po twarzy. On, nie patrząc na nią, potwierdził skinieniem głowy. Wówczas jedną po drugiej, ostrożnie umieściła pozostałe jedenaście róż.

Leila widziała wiele takich osobistych ceremonii w czasie poprzednich odwiedzin i teraz starała się nie patrzeć na tę parę. Inni również się zatrzymywali. Jedni przez szacunek, inni z ciekawości, nieliczni aby podzielić ten krótki moment oczyszczającej żałoby. Niektóre z darów pozostawionych przy murze były niezrozumiałe: torba M & M prawdopodobnie stanowiła rodzaj placebo - cukierka dawanego rannym zamiast lekarstwa, kiedy nie starczało już morfiny, ale to było tak oczywiste jak samo życie, lub jego brak.

Mężczyzna poruszył się pierwszy. Podniósł się na jedno kolano, na którym umieścił obie ręce. Następnie z wielkim wysiłkiem prostował się stopniowo aż stanął na obu nogach. Czekał spokojnie z założonymi rękami, czasami tylko muskając dłonią powieki. Kobieta klęczała w mil­czeniu przed wielką granitową płytą, cicho płakała. Jej postać odbijała się w polerowanym kamieniu. Mężczyzna pochylił się w końcu i bardzo delikatnie dotknął jej łokcia, tak jakby chciał jej pomóc podnieść się. Ona jednak najpierw wyciągnęła rękę i przesunęła palcami po nazwisku wygrawerowanym w dwudziestym wierszu od dołu. Leila przypomniała sobie, jak jeden z weteranów wyjaśnił jej kiedyś ten naturalny gest: „Moc dotknięcia, odczucie imienia ukochanej osoby, jest częścią procesu zdro­wienia". Potem starsza pani pozwoliła, by mężczyzna pomógł jej wypros­tować plecy, pozostała jednak nadal na klęczkach. Kiedy pochylił się niżej próbując pomóc jej wstać, sam się zachwiał.

16


Leila instynktownie ruszyła ku nim. Ale ktoś inny był szybszy: brodaty mężczyzna w średnim wieku, z długimi włosami wypływającymi spod miękkiego kapelusza, takiego, jakich używano w dżungli. Nosił mundur polowy, znoszony ale czysty. Cztery rzędy ledwo już widocznych baretek zdobiły jego lewą pierś. Pochylił się i podniósł kobietę na nogi, tak jakby nic nie ważyła. Następnie objął ją mocno szepcąc coś do ucha. Potem objął również mężczyznę.

Kiedy starsi państwo z trudem wchodzili powoli po stopniach obok niej, Leila odsunęła się na bok. Poczekała, aż skręcą za końcem „ściany", i podeszła do mężczyzny w polowym mundurze, wpatrującego się w foto­grafię marynarza.

- To było bardzo miłe z pańskiej strony. - Mówiąc to czuła, że słowa są tu zupełnie niewystarczające.

Spojrzał na nią, łzy spływały mu na brodę, tragedia straconego świata wyryta była na jego twarzy.

- Moi rodzice zmarli niedługo przed moim powrotem - powiedział zdławionym głosem, a następnie odwrócił się i odszedł.

Wszyscy po trochu umieramy, pomyślała. Niektórzy z nas umarli tam, daleko, inni umierają tutaj. Ja byłam... Nie, już nie dzieckiem, ale jeszcze na tyle młoda, żeby nie zrozumieć dlaczego... Na tyle już dorosła, żeby mnie to zraniło...

Ta myśl przeniosła ją z powrotem do dnia, kiedy do domu dziadków przyszedł list od Danny'ego. W jakiś sposób udało mu się wysłać go tak, żeby go otrzymała w swoje szesnaste urodziny.

Drogie dziecko, a raczej Kochana Leilo

Jestem w pobliżu miejsca nazywanego Żelaznym Trójkątem. Nie sprze­dają tutaj kart z życzeniami, tak że przygotuj się na długie czytanie listu od Twojego starszego braciszka. Trochę mi niewygodnie, bo piszę ten list w okopie, który sam właśnie wykopałem, a na dnie jest dziesięć centymetrów wody. Nie wiem, czy armia ma pojęcie co należy zrobić, żeby listy takie, jak ten, dostarczyć na czas dziewczętom, które właśnie kończą szesnaście lat. Chcę, żebyś wiedziała, że Twój brat będzie myślał o Tobie w tym szczegól­nym dniu. Mam kalendarz, który wożę ze sobą wszędzie i na którym zaznaczam każdy dzień spędzony tutaj, tak że wiem ile dni już tu jestem. Ale jest jeden niezwykły dzień, który zaznaczyłem jeszcze przed wyjazdem - domu, i to były właśnie urodziny mojej siostrzyczki. Masz już całe szesnaście lat!!! Nie mogę uwierzyć, że mam siostrę, która wyrosła na młodą damę. Dziś rano pokazałem Twoje zdjęcie Jerry'emu Santucci, a on nie chciał mi uwierzyć, że kończysz szesnaście lat. Powiedział, że wyglądasz na co najmniej dwadzieścia jeden i chciał, żebym umówił Cię z nim, gdy wrócimy. Powiedziałem, że zrobię to chętnie, ale niech uważa, bo Ty jesteś niezwykła. Jerry się tylko uśmiechnął i powiedział, że jest w Tobie zadurzo­ny. Poznałaś Jerry'ego. To ten chłopak, z którym jedliśmy obiad przed

2 - Brak czujności 17


samym wyjazdem i myślę, że on naprawdę sądził, że masz dwadzieścia jeden lat. Hej, jestem taki dumny z Ciebie...

I w tym momencie dzwonek do drzwi przerwał lekturę urodzinowego listu od Danny'ego. Hej, jestem taki dumny z Ciebie... Niesamowite, do dziś to wspomina. Najpierw list, a chwilę później dzwonek do drzwi... Po latach zaczęła myśleć, że tak właśnie musiało się stać. Była sama w domu, więc spieszyła się otworzyć drzwi. Stał w nich oficer, kapitan z czapką w ręku oraz ksiądz z parafii, obaj z żałobnymi wyrazami twarzy.

Pamięta zaledwie niektóre słowa wypowiedziane po przybyciu dziad­ka, którego wywołano z domu opieki, gdzie mieszkała babcia - „Tay Ninh", „Żelazny Trójkąt" łącznie z pospiesznie wypowiadanymi szczegó­łami, takimi jak „bitwa całej kompanii", „wyjątkowa odwaga", ale nic z tego nie miało znaczenia dla dziewczynki w dniu jej szesnastych urodzin, której właśnie powiedziano o śmierci brata.

Słodka szesnastka! Jak gorzko pozostała w pamięci.

Kilka tygodni później przyszedł list od dowódcy Danny'ego, kapitana Ledbettera. Kapitan pisał, że cała kompania Bravo ją zna, gdyż Danny był tak z niej dumny, że wszystkim pokazywał jej zdjęcie. Opowiadał kolegom, jak byli samotni od śmierci rodziców w wypadku samochodowym, i jak ona prowadziła cały dom, chociaż dziadkowie robili co mogli, by opieko­wać się nimi. Leila powinna wiedzieć, jaki odważny był Danny w czasie walk w Żelaznym Trójkącie. Kompania przeciwnika z ciężkim uzbroje­niem prześliznęła się Szlakiem Ho Chi Mina z północy i przeszła granicę Kambodży w pobliżu Tay Minh, wzmacniając jednostki komunistyczne znajdujące się już na miejscu. Danny zginął w czasie ataku przeważających sił wroga. Dzięki bohaterskiej obronie kompania Bravo spełniła swoje zadanie, utrzymując pozycję do wschodu słońca, kiedy oddziały przeciwni­ka schowały się w dżungli i w końcu uciekły z powrotem do Kambodży. Kapitan Ledbetter wystąpił o odznaczenie dla Danny'ego, które, jak miał nadzieję, zostanie wkrótce przyznane. Dodał również, że byłby zaszczyco­ny, gdyby mógł po powrocie do domu uścisnąć jej dłoń.

Okazja ku temu nie zdarzyła się nigdy. Leila przypuszczała, że kapitan zapomniał o niej zaraz po wysłaniu listu i była raczej zadowolona, bo nigdy więcej nie chciała mieć do czynienia z Wietnamem czy jakąkolwiek wojną. Miała szesnaście lat, była sama nie licząc chorych dziadków, których widywała rzadko, a przed nią rozciągało się całe życie.

Patrząc pustym wzrokiem na ludzi wpatrujących się w „ścianę", poczuła ponownie, że wypełnia ją wewnętrzna walka, w której jedna strona jej umysłu próbuje siłą wydobyć te przytłumione wspomnienia na światło dzienne, a druga strona spycha je w głąb, do kryjówki na dnie pamięci. Potrzebowała całej siły woli, aby zmusić mięśnie do ruchu.

Kiedy doszła do Czterdzieści Dwa Wschód, jej stopy wyczuły to same, gdyż zatrzymały ją i stopniowo obróciły bez jakiegokolwiek zauważalnego

18


polecenia umysłu. Oprzytomniała dopiero stojąc twarzą naprzeciwko ogromnej, ciemnej kamiennej płyty. Gładka powierzchnia była pocięta wyraźnymi wierszami nazwisk wygrawerowanych w kamieniu: pięć na­zwisk w wierszu, czasami sześć. Jej oczy bezwiednie zatrzymały się na trzecim nazwisku w czterdziestym czwartym wierszu: Daniel Jeffrey Potter. Mimo że na mokrym granicie trudno było odczytać nazwiska, imię brata błyskało jaskrawo jak neon teatru, do chwili, gdy zmusiła się, by zamknąć oczy.

Kiedy poczuła, że zaczyna się chwiać, jakby miała upaść, co zdarzało się prawie za każdym razem podczas odwiedzin „ściany", odwracała oczy. Jak zwykle jej spojrzenie przesunęło się na inne wiersze na następnej płycie. Ten sam rzeźbiarz, który rył nazwiska w płycie, wygrawerował też jej pamięć; każda litera została wyryta w szarej materii jej mózgu. I tak jak zawsze nie potrafiła nie zauważyć nazwisk: Paul James Ledbetter, Alfred William Arison, Felix Gonzalez, Franklin ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin