BUNSCH KAROL
POWROTNA DROGA
POWIEŚCI PIASTOWSKIE 11
Z wieży kościoła Najświętszej Panny sandomierski kasztelan,Piotr z Krępy, patrzył na rozległy u stóp wzgórza kraj. Pogod-ny dzień zimowy miał się ku wieczorowi, w miarę jak słońcechyliło się, błękitnawe cienie pełzły na wschód, a śnieżny całun mie-nić się zaczął różowymi odblaskami. Szło na zmianę, trzaskającymróz sfolgował, na zachodnim niebie wstawała srzeżoga, w którą za-nurzając się słońce czerwieniało, potem przeświecał już tylko mie-dziany, spłaszczony krążek i wreszcie rozmazał się w tumanie. Krótkidzień styczniowy skończył się, barwy zgasły i niebo poszarzało. Wi-doczność malała szybko. Stojący obok kasztelana brat jego, Zby-gniew, trącił go, mówiąc:
- Pójdźmy! Niczego nie wypatrzym. Stamtąd odsiecz nic przyjdzie.Nie odwracając się, Piotr odparł z goryczą:
- Znikąd. Wstydliwy pod Sieradz pociągnął, by napaść łęczyckiegoKazka odeprzeć. Jeno na to stać Piastowiców, by między sobą się wa-dzić o ochłapy rozerwanego królestwa, nie by je bronić od postronne-go wroga. Od sześci niedziel sami dzierżym brzemię najazdu.
- Może książę na węgierskie posiłki czekają, w sile się nie czując -wtrącił Zbygniew. - Jeśli Bela zięcia nie wspomoże, jemu z kolei Ta-tarzyn na gardło nastąpi.
-1 Węgrom zadość czasu było. Ninie choćby nadeszli, nie przepra-wią się. Słysz! Lody pękają.
Przeciągłe trzaski biegające po białej płaszczyźnie Wisły potwier-dziły jego słowa, ciemniejsze plamy na niej zwiastowały, że wezbranawoda dźwiga lodową skorupę. Gdy skruszy ją w krę, przeprawa - jużteraz niebezpieczna - stanie się niemożliwa. Zbygniew westchnął:
- Aby pocieplało. Nieraz zda mi się, że śpik zamarzł mi w kościach.Zmarznięte ścierwo końskie przez gardziel przełazić nic chce...
- Nie chce? Aby jeno starczyło. Kończy się już.
- Tedy czemużeś onego bojara odprawił, który swobodne wyjścienam zapewniał? - z wymówką rzucił Zbygniew.
- Czemu? Bo to jeno podstęp. Mamli ginąć, to chcę z mieczemw ręku, jako rodzic nasz pod Chmielnikiem.
- Skąd wiesz, że podstęp? Ruscy kniazie z musu Tatarzyna posiłku-ją, nie jemu sprzyjają. Nie buntuje się to Ruś przeciwko pogańskiemuuciskowi?
- Buntuje się prosty naród, gdy wydzierżyć nie może zdzierstwachańskich baskaków1. A kniazie do Berke Seraju jeżdżą po jarłyk2 -na kniażenie z chańskiej łaski, to i dbać o nią muszą. Nie wierzę im.
- Tedy na co liczysz?
-Rzeknij: liczyłem, iże Tatarzyn, wyniszczywszy kraj kędy okiemsięgnąć, jeńca i łupu nabrawszy, sam odejdzie, gdy głodno mu byćzacznie.
- A ninie?
- Na nic; ni na Boże zmiłowanie.
Zaległo ciężkie milczenie. Po dłuższej chwili przerwał je Zbygniew:-Coś ci przed się zamyślać winieneś. Nie będziemże czekać, ażz łaknienia i mrozu nikt ręki nie dźwignie ku obronie, by nas wyrze-zano iście jako bydło...
-Praweś! Tedy ty wybieraj, bom ja niezdolny: wyżenąć z groduwszystko, co bronią nie władnie...
- W gorętwie to chyba mówisz - zakrzyknął Zbygniew, Piotr jed-nak ciągnął:
- Tatarzyn, jeńca nabrawszy, raniej odejdzie, by mu się jasyr niezmamił...
- Tfu! - splunął Zbygniew - przepomniałeś, iże tu jest mój syna-czek i dziewuszka. Ich żywotem lubo niewolą swoje chcesz zapłacić?Nie mniemałem, iżeś tchórzem podszyty.
- Nie za ich żywot swój chcę kupować - gniewnie odciął Piotr. -Nie o żywot stoję, jeno o gród. Jako rzekłem, tobie dam wybór i porę-kę, iże nie serca mi niedostawa: kto oręż udźwignąć zdolen, z groduwypadnie, by się w lasy przebić. Niesporo ujdzie, ale jeśli nie gród, tochoć co żywej siły ocaleje, by w polu opór dać najazdowi.
Baskaków - wielkorządców w podległych Tatarom okręgach o ludności
osiadłej.
Jarłyk - pisemne rozporządzenie chana.
- Ja pierwszy nie pójdę za tobą i nikt, co serce ma w piersi, swoichbezbronnych na rzeź i łup poganom nie ostawi.
- Tedy masz wybór. Słów szkoda.
Jakoż długo milczeli. Wreszcie Zbygniew podjął:
- Nie ufasz ruskim kniaziom. A gdy w tym, co słali, jedyna nadzie-ja? Cóże nas gorszego poścignąć może niźli śmierć! A tu dzień każdyto piekło.
- Iście. Szatanów Bóg zesłał na ziem za grzechy nasze.
Wskazał na postacie uwijające się na zgliszczach spalonego miasta,dokoła ognisk oblężniczego obozu, których czerwony blask nasilał sięw miarę zapadającej ciemności.
- Spieszno im kończyć - ciągnął - by ich w powrotnej drodze odli-ga1 nie chwyciła.
Zbygniew odetchnął, po czym odezwał się niepewnie:
- Może wydzierżym. Odliga nadchodzi, przedwiośnie wczesne bę-dzie...
Kasztelan parsknął gorzkim śmiechem:
- Wżdy luty przed nami, do przedwiośnia daleko. Jeśli wyżenicmz grodu, co do broni niezdatne, wydzierżym jedną, dwie niedziele.
- A jeśli nie wyżeniem? - szeptem zapytał Zbygniew.
- Sam sobie odrzeknij. Tym ci czyściec od piekła różny, że nadziejaw nim żywię.
Nie było o czym mówić, a i patrzeć nie było na co, bo noc zapadała,niebo zaciągało się tumanem, jakby je popiołem przysypał, że nieprzeświecała żadna gwiazda, jeno blask ognisk wrogiego obozu pier-ścieniem świateł okalał milczący i ciemny gród. Tu nie płonęło nijedno ognisko, ostatni raz obrońcy zagrzali się i spożyli ciepłą strawę,gdy strzały tatarskie zaopatrzone w ogniste kwacze zapaliły sklecone,z czego się jeno dało, budy, w których schronienia przed mrozemszukała rzesza uchodźców ze zdobytego, płonącego miasta. Terazniewiasty z dziećmi, chorzy i ranni dach nad głową znaleźliw wypalonym wnętrzu kościoła i w szczupłych zabudowaniach grodu.
1 Odliga-odwilż.
Zdrowi pod gołym, nielitościwym niebem czekali na chorobę lub ra-nę, która pozwoli im schronić się pod dachem, lub na śmierć, by po-większyć stertę zwłok składanych na cmentarzu pod północną ścianąkościoła, gdyż sił nie stało kopać mogił w zamarzniętej na kamieńziemi. Sterta rosła z każdym dniem. Tatarzy wprawdzie od dłuższegoczasu poniechali uderzeń, które stratami przypłacili, bo przyrodąi sztuką obronny gród trudno było dobyć. Pewni już byli widocznie,że przepełniony ponad miarę, bez walki w swoją moc dostaną. Terazjednak śmierć rozpoczęła żniwo wśród dzieci krwawą biegunką, którai z dojrzałych wysysała resztę sił, do wszystkich nędz dodając brudi zaduch. Gród cały cuchnął jak rozkładający się trup, w zamkniętychpomieszczeniach zatykało oddech w piersiach. Toteż Piotr i Zby-gniew, zszedłszy z wieży, długo stali w drzwiach zakrystii, nim prze-mogli się, by wejść do kościoła.
Osmalone, pozbawione sprzętów wnętrze oświetlała tylko oliwnalampka, płonąca przed monstrancją na kamiennym ołtarzu. Klęczałprzed nią Sadok, przeor klasztoru Dominikanów spalonego w czasiezdobywania miasta. Spokojnym, wyraźnym głosem intonował litanię,a odpowiadało mu kilkunastu mnichów. Jednostajne ich wtórowaniezdało się wprowadzać jakiś ład w zmieszany, ponury gwar panującyw kościele, postękiwania i jęki chorych i rannych, chrapanie konają-cych, kwilenie dzieci i płacz niewiast... „Matko miłosierdzia!", „Na-dziejo nasza!" Sadok zdał się wołać kogoś dalekiego, ale w głosiejego brzmiała wiara, że zostanie usłyszany, i wiara ta jakby udzielałasię, bo zmieszany gwar przycichał, a tu i ówdzie zawtórowały głosyz ciemnych kątów kościoła, chwiejne, przerywane łkaniem.
Kasztelan Piotr szepnął jednak do siebie: „ni miłosierdzia, ni na-dziei"... Odporny na głód i mróz, bezsenność i trudy, czuł, że łamiesię pod brzemieniem odpowiedzialności, jaką za straszne, z każdymdniem gorsze położenie zrzucano na niego; rycerstwo wprost słowa-mi, prosty lud ponurym milczeniem. Nawet płacz niewiast zdał sięwyrzucać mu, że nie przyjął ofiarowanego w zamian za gołe życiewyjścia z grodu, zostawiając go wraz z całym mieniem na łup poganom.
Wyrostkiem był przed osiemnastu laty w czasie pierwszego tatar-skiego najazdu, ale tego doświadczenia starczyło mu: choćby ruscykniazie w dobrej wierze doradzali mu ukorzyć się przed Burondajem,Tatarzyn wiary nie dotrzyma. A gdyby nawet pozwolił odejść, dokądz niewiastami i dziećmi zajdą zimową porą, bez spyży, w splądrowa-nym i wypalonym jak okiem sięgnąć kraju - o ile ich nie wytnie lubnie pobierze w jasyr pierwszy napotkany zagon tatarski. Piotr przeraź-liwie jasno zdawał sobie sprawę, że to, co rzekł bratu, jest prawdą.Ale rozumiał też, że zrozpaczeni chcą widzieć nadzieję poza wałamigrodu. W duchu zapewne każdy, kto jeno na nogach ustać wydoli,spodziewa się, że właśnie jemu uda się wymknąć powszechnej zagła-dzie. Jak tonący po głowach towarzyszy usiłuje wydobyć się na po-wierzchnię, nie dbając, że pogrąża ich w toń, tak zdatni do wyjścia nicmyśleli o tym, że tych, którzy nie zdołają iść o własnych siłach, trzebaby w grodzie poniechać na niechybną a okrutną śmierć. Piotr miałjeszcze przed oczyma najeżone strzałami zwłoki jeńców, bo niezdat-nych do drogi Tatarzy oddawali swym wyrostkom, by się na nich za-prawiali w strzelaniu. By zbyć się nagabywań o poddanie grodu,których już znieść nie mógł, kasztelan godzinami marzł na wieży podpozorem, że wypatruje nadejścia odsieczy, czym podtrzymywał upa-dającą wraz z siłami karność. Ale ni pozoru, ni karności dłużej utrzy-mać się nie da. Niemniej przed nocą trzeba obejść gród i wyznaczyćstraże; kasztelan jednak nie odchodził. Czekał, aż przeor Sadok ukoń-czy modły, by z nim pomówić. Obecność jedynego w całym grodzie
człowieka, który w strasznym położeniu potrafi zachować spokój
i utrzymać karność wśród podległych mu mnichów, pozwalała odprę-żyć się choć na chwilę, a kasztelan czuł, że niewiele brak, by sam się
załamał.
Sadok jednak długo modlił się, a Piotr stał i patrzył na znany muwidok, do którego trudno było nawyknąć. Chorzy i ranni leżeli poko-tem na kamiennej posadzce, we własnych i cudzych odchodach. Ci,
którzy czuli się na siłach, by wyjść na pole, deptali po leżących
w ciżbie tak ciasno, że nie było nogi ^dżie -postawić. Przyciszonygwar co chwila przerywał krzyk bólu, Tub przekleństwo, nikt nie miał
względu na drugiego. Ciężej niż zaduch wisiały nad zbitą gromadąrozdrażnienie i niechęć granicząca z nienawiścią, a kasztelanowi zda-ło się, że całe to brzemię spada na niego, jak gdyby on był sprawcą tejnędzy, która sięgała już dna. Za dzień lub dwa będzie jeszcze zmu-szony odmówić żywności tym wszystkim, którzy nie biorą udziałuw obronie. Wielkimi krokami zbliża się rozstrzygnięcie.
Czekając na Sadoka, przysiadł pod ścianą, i oparłszy się o nią,przymknął oczy. Po przemarznięciu, w zaduchu, przy jednostajnymszmerze litanii, ogarniała go senność, tak że chwilami tracił świado-mość, gdzie się znajduje. Ocknął się, gdy ustały odgłosy modłów,i powstał z westchnieniem, czekając na przeora, który tędy przecho-dzić musiał do zakrystii.
Szedł z wolna, zatrzymując się i pochylając nad leżącymi. Takżeinni mnisi rozeszli się po kościele, opatrując, jak się dało, rannychi pełniąc inne posługi. Kasztelan pomyślał, że gdyby nie Sadokowadrużyna, nie byłoby komu nawet wynieść zmarłych, a żywi potonęli-by w gnoju. W ręku przeora czterdziestu ośmiu mnichów i bracisz-ków, choć różnych wiekiem, pochodzeniem i narodowością,stanowiło zwarty i karny oddział. Nawykli do postów i czuwania, nieobarczeni trwogą o los rodzin ni zgryzotą z powodu utraty mienia,czas mając podzielony między przepisane regułą modły i samarytań-skie posługi, nie mieli go na jałowe rozmyślania nad strasznym poło-żeniem. Toteż spokój wyróżniał zakonników od zrozpaczonej rzeszy,tak jak ich białe habity odbijały od półmroku przepełnionego wnętrzakościoła.
Przechodząc koło kasztelana, przeor rozpoznał go, a widzącutkwione w siebie spojrzenie, zapytał:
- Mówić chcesz ze mną, bracie?
Piotr skinął głową i razem weszli do zakrystii, teraz służącej takżeza skład żywności. Niewiele już jej było, prawie wyłącznie zamrożo-ne mięso końskie, od którego ciągnął chłód, ale powietrze było tuczyściejsze i kasztelan orzeźwiał. Milczał jednak. Nie oczekiwał odprzeora rady, bo wiedział, że jej nie otrzyma, chciał jedynie potwier-dzenia, którego nie znalazł nawet u własnego brata, że słusznie uczy-
nił, odrzucając warunki poddania. Nawykłymi do mrozu oczyma pa-trzył na postać przeora, który siedział, głowę oparłszy na dłoni, skur-czony i jakby zmalały. Milczał również. Kasztelanowi zdało się, żeSadok zasnął. Nie spał jednak, bo po dłuższej chwili szepnął z wysił-kiem:
- Słucham cię, bracie.
Teraz głos i postawa jego zdradzały znużenie. Piotr stracił nadzieję,by choć tu znalazł oparcie. Wobec ludzi Sadok utrzymuje pozór spo-koju i wiary w ocalenie, ale i on bliski jest załamania. Zapewne rów-nież za złe poczytuje kasztelanowi, że odmówił wyjścia z grodu.A jednak on właśnie winien lepiej niż ktokolwiek inny zrozumieć, żeprzyspieszyłoby to jedynie zgubę powszechną.
wyspiarz81