Harrison Harry - Planeta Smierci 5.doc

(1518 KB) Pobierz
1

Planeta śmierci 5

 

HARRY HARRISON

ANT SKALANDIS

 

Przekład

Inessa Kim

 

 

Część I

Flibustierski raj

 

1

Cassylia - trzecia planeta w systemie żółtego karła Sunpride (FG233-16) w południowej części zewnętrznego ramienia Ga­laktyki. Środowisko tlenowe typu ziemskiego. Zagospodarowana jako jedna z pierwszych w początkowym okresie Wielkiej Ekspan­sji. Etniczny skład mieszkańców - przeważnie Europejczycy. Język państwowy - międzyjęzyk. Stolica - Goldenburg, około półtora mi­liona mieszkańców. Wysoki poziom rozwoju technologii informa­cyjnych oraz łączności. Członek Ligi Planet z 200-letnim stażem. Epoka wojen galaktycznych dotknęła Cassylię w sposób nieznacz­ny. Planeta, która była międzygwiezdnym centrum finansowym, a po­tem stała się również uzdrowiskiem oznaczeniu galaktycznym i po­wszechnie znanym centrum rozrywki, nigdy nie miała mocnej floty kosmicznej. Dwa razy uczestniczyła w wojnach z najbliższym są­siadem - drugą planetą systemu (Darkhan), ale wszystkie działania bojowe toczyły się tylko w przestrzeni międzyplanetarnej, bez nisz­czenia miast i obiektów przemysłowych. W dzisiejszych czasach Darkhan i Cassylia utrzymują stosunki dyplomatyczne w granicach niezbędnego minimum, ale nieprzerwanie toczy się między nimi wojna informacyjna, ideologiczna i ekonomiczna.

 

Z oficjalnej informacji o planecie Cassylia

 

Ogromne okno ze złocistego lustrzanego szkła, o wysokości przynajmniej dziesięciu metrów i szerokości nie mniej niż sześciu, pękło i posypało się na szeroki chodnik deszczem błyszczących odłamków. Na szczęście ulica przed fasadą Narodowego Banku Cassylii była prawie pusta i śmiercionośne szklane okruchy dosięgły tylko jednego ochroniarza i jednego przypadkowego przechodnia, któ­ry podszedł do drzwi banku, zapewne po pijanemu. Syrena awaryjna zawyła wcześniej niż pierwszy odłamek dotknął ceramicznej płytki chodnika, a już po dwudziestu sekundach z przybyłego minibusu wy­skoczył specjalny oddział policji i otoczył budynek. Sprawdzono wszystkie piętra, zablokowano wszystkie linie komunikacyjne. Ulicę szybko oczyszczono ze wszędobylskich cudaków, których ciekawość jest silniejsza od strachu. Pojedynczy wybuch nie narobił, jak się oka­zało, większych szkód, a tylko dużo hałasu i straż pożarna, która po­jawiła się wkrótce, nie znalazła wiele do roboty. Kto mógł przewi­dzieć, ile pracy będzie miała trochę później?

Następnego dnia pierwsze strony wszystkich stołecznych gazet prawie w całości poświęcono reportażom o obrabowaniu kasyna, bo dziwny napad na bank okazał się tylko manewrem, odwracającym uwagę. Dziennikarze prześcigali się w pomysłach co do tożsamości zuchwałego przestępcy. Nazwano go Nowym Jasonem, Jasonem Piętnaście Miliardów (właśnie taką sumę skradziono) albo po pro­stu super-bohaterem. W całym zamieszkanym wszechświecie chyba tylko Cassylianie są zdolni do uwielbienia dla zwykłego bandyty i skupiają się na aspekcie finansowym sprawy nawet wtedy, gdy dzieje się prawdziwa tragedia.

Tak, rzeczywiście, wiele lat temu Jason dinAlt, który przybył nie wiadomo skąd, potrafił wygrać i zabrać z najbardziej znanego kasyna „Cassylia" ponad trzy miliardy kredytek, za co doczekał się dumnie brzmiącego przezwiska Trzymiliardowy Jason. Oczywiście, dom gry niechętnie rozstawał się ze swoimi pieniędzmi i w rezultacie strzela­niny zginęło sześć osób. Wszyscy byli ochroniarzami organizacji ma­fijnych, kontrolujących „Cassylię”, albo wojskowymi z lądowych służb portu kosmicznego, to znaczy ludźmi, których trudno zaliczyć do ka­tegorii „ludność cywilna". Ale tym razem było niewybaczalnie dużo ofiar, w większości zupełnie przypadkowych: sto dwadzieścia trzy osoby, z których trzydzieści osiem to rdzenni mieszkańcy planety. W dodatku, chociaż działo się to w nocy, zginęło troje dzieci.

Oto jak przebiegały wydarzenia.

Około północy w domu gry „Cassylia” pojawił się człowiek z wypchaną torbą. Ochrona go sprawdziła i okazało się, że w torbie nie ma nic niebezpiecznego; zawierała tylko pieniądze - prawdzi­we, wyrywkowo sprawdzone banknoty o nominale pięćdziesięciu tysięcy, stu tysięcy i miliona kredytek. Człowiek ten usiadł do gry w pokera i powiększając stawki w ciągu godziny przegrał wszyst­ko, to znaczy prawie półtora miliarda. Zachowywał się jak zupełny idiota, a w oczach płonął mu ogień szczerej nadziei rewanżu. Ostat­nie milionowe banknoty jeszcze nie zdążyły trafić do kasy kasyna, a gracz już dzwonił do kogoś z prośbą o wsparcie. Pięciu kolegów pechowego gracza zjawiło się dość szybko, każdy z taką samą wy­pchaną torbą. Można się było tylko domyślać, ile pieniędzy przynie­śli, ale krupier był człowiekiem dyskretnym i praktycznym. Uznał, że lepiej będzie policzyć pieniądze, kiedy trafią już do kasy.

Chcąc uczynić grę bardziej emocjonującą, kasyno postanowiło włączyć do niej jeszcze jednego uczestnika - podstawioną osobę, która miała dodatkowo śrubować stawki. By jednak ten „naiwniak" mógł jak równy z równym grać z szalonym hazardzistą i jego kole­gami, potrzebował odpowiedniej sumy.

Krupier razem z właścicielem kasyna zdecydowali, że popro­szą o pomoc finansową Bank Narodowy, który był jednym z udzia­łowców domu gry „Cassylia". Gotówkę dostarczono do sali sekret­nym tunelem, biegnącym pod ulicą. Zaczęła się najbardziej niewiarygodna w historii gra, w której najmniejszą stawką było sto milionów. Jeden z największych w Galaktyce domów gry nie jest miejscem, które odwiedzają ludzie biedni. Oprócz dwóch głównych bohaterów znalazło się jeszcze kilku ochotników gotowych zaryzy­kować duże pieniądze i wystawić na próbę swoje nerwy. W ten spo­sób po jakiejś półgodzinie ogólna ilość gotówki, skoncentrowanej w sali gry „Cassylia", przekroczyła dwadzieścia miliardów. Gra nie była już teraz nudna i przebiegała ze zmiennym szczęściem - ściśle według scenariusza kasyna. Właśnie wtedy nastąpił wybuch w bu­dynku naprzeciwko. Pękła witryna Banku Narodowego.

Ochrona kasyna zareagowała błyskawicznie. Kto nie wie, co trzeba robić w takich przypadkach? Skończyć grę, wziąć pod lufę wszystkich obecnych i ogłosić: „Rzucić broń! Położyć się na podło­gę!” Niestety towarzysze człowieka, który przegrywał duże sumy, nie mieli zamiaru się podporządkować. Po pierwsze, okazało się, że było ich nie sześciu, a co najmniej trzy razy więcej - reszta do tej pory grała rolę znudzonej albo nieznudzonej publiczności. Po dru­gie, wszyscy oni działali z zaskakującą precyzją i w błyskawicznym tempie. Bez żadnego ostrzeżenia rozpoczęła się strzelanina. Ochro­niarzy zabito prawie natychmiast. Przy okazji zginęło jeszcze kilka osób, które na swoje nieszczęście znalazły się na linii ognia. Wybu­chła panika i przez to policja, która pojawiła się prawie od razu, nie zdołała zapobiec kradzieży. Całą gotówkę znajdującą się w kasie kasyna, na stołach i w kieszeniach klientów szybko i sprawnie zapa­kowano do ogniotrwałych worków. Zabijano każdego, kto próbo­wał się przeciwstawić.

Specjalna grupa komandosów potrafiła tylko trochę opóźnić ucieczkę rabusiów z budynku kasyna na ulicę. Policjanci nie chcieli strzelać w obecności cywilów, za to bandyci strzelali na prawo i le­wo, nie zwracając uwagi na nic oprócz własnego bezpieczeństwa. Właściwie nawet o to nie bardzo się troszczyli, tylko dokładnie osła­niali tych, którzy nieśli worki z pieniędzmi. Na pomoc policji we­zwano jednostki wojskowe. Teraz bandytów z pewnością dałoby się zatrzymać, gdyby nie to, że w tym momencie nad miastem pojawił się ciężki wojskowy statek kosmiczny - krążownik liniowy klasy „PQ”. Zauważono go na wieży kontrolnej portu kosmicznego Digo, ale statek nie stosował się do żadnych rozkazów wydawanych z zie­mi. Wbrew wszelkim zasadom od krążownika oderwała się lekka desantowa kanonierka. Pod osłoną huraganowego ognia z najróż­niejszych rodzajów broni, nawet takiej, której nie powinno się uży­wać w atmosferze, bo samemu można wylecieć w powietrze, ban­dyci załadowali się razem z pieniędzmi na niedużą, ale mocną łódkę i wrócili na statek kosmiczny. Pozostawili tylko dwóch zabitych. Pancerz gigantycznego krążownika był całkowicie odporny na ataki Cassylian. Złodzieje albo o tym nie wiedzieli, albo po prostu nie myśleli o liczbie przyszłych ofiar. Tak czy inaczej, wystartowali w try­bie awaryjnym, co oznaczało eksplozję gorącej plazmy i w rezulta­cie pożar w samym centrum gęsto zasiedlonego miasta.

Tak zakończyła się tragedia, która pochłonęła sto dwadzieścia trzy ludzkie istnienia i zamieniła w dymiące ruiny jeden z najbogat­szych i najładniejszych domów gry Galaktyki.

Władze cassylijskie zachowały się bardzo lekkomyślnie. W do­datku technika, jakiej używali Cassylianie, nie dorównywała tej, jaką dysponowali przestępcy. W rezultacie nie udało się ich zatrzymać. Nikt na planecie nie miał nadziei na sprawiedliwą karę. Cassylianie w ogóle obojętnie odnoszą się do śmierci. Tak już jest od dawna w tym wszechświatowym centrum przyjemności i rozrywki, gdzie ani w dzień, ani w nocy nie cichnie aktywne i wesołe życie. Nikogo nie wzruszają beznamiętne dane statystyczne, głoszące, że na przy­kład w głównym mieście Cassylii Goldenburgu codziennie giną set­ki ludzi, przeważnie mieszkańców obcych planet. Ponoszą śmierć w wypadkach drogowych i bandyckich strzelaninach, w pijackich bójkach i krwawych turniejach sportowych, umierają z przedawko­wania narkotyków i na nieznane choroby, sprowadzone z odległych planet. Albo po prostu dlatego, że nie bardzo cenili swoje życie. Śmierć na Cassylii to zwyczajna i normalna rzecz. Niektórzy goście planety specjalnie jej szukają i znajdują właśnie w Goldenburgu. Wygodnie jest umierać w miejscu, gdzie nikt nikogo nie szuka i o nic nie pyta, gdzie przypadkowe morderstwo w ogóle nie podlega ka­rze. Ci, którzy mordują z premedytacją, teoretycznie powinni być ukarani, ale tak naprawdę bardzo rzadko stają przed sądem. Są to przeważnie prawdziwi fachowcy, którzy umieją nie tylko popełnić przestępstwo, ale również uniknąć odpowiedzialności.

Ale obrabowanie kasyna poruszyło nawet obojętnych, opano­wanych Cassylian. To już była przesada.

Nie jest tajemnicą, że w całym wszechświecie istnieją planety, których mieszkańcy słyną ze zdziczenia i demoralizacji. Tych pla­net nie można przyjąć do cywilizowanej wspólnoty ani nawet mie­rzyć zwyczajną, cywilizowana miarą. I to jest zrozumiałe. Jednak rasa, która dysponuje nowoczesnymi systemami łączności, porozu­miewa się w powszechnym międzyjęzyku, ma rozwiniętą technikę wojskową, a jednocześnie nie przestrzega żadnych ludzkich praw, etycznych, religijnych, cywilnych czy karnych, stanowiła ewenement. Taką rasę mieszkańcy Cassylii spotkali po raz pierwszy. Większość z nich nie chciała nawet spekulować, z jakiej części Galaktyki przy­były te moralne potwory. Chociaż policja bardzo szybko dowiedzia­ła się, z kim miała do czynienia, nikomu nie poprawiło to humoru.

Kiedy na planetę przybywają ze wszystkich bliższych i dalszych gwiezdnych skupisk znudzeni bogaci ludzie, którzy chcą zabawić się i odpocząć, na pewno trafiają się wśród nich również osoby z podej­rzaną reputacją. Policja cassylijska nie ma więc czasu się nudzić. Roś­li faceci w granatowych mundurach są świetnie wyszkoleni i jeszcze lepiej poinformowani. Umieją działać w najbardziej nietypowych warunkach. Są prawdziwą dumą planety. Rząd nazywa ich superma­nami i demonstracyjnie nie używa żadnych robotów- ochroniarzy, cho­ciaż takie maszyny produkuje się masowo w Galaktyce i na innych planetach używa regularnie, podobno nie bez sukcesu. Cóż, Cassylia ufa tylko ludziom. Owszem, są narażeni na niebezpieczeństwo, ale praca to praca. Policjanci ryzykują dobrowolnie, a przecież niejedno­krotnie wychodzili obronną ręką z zupełnie beznadziejnych sytuacji.

Tym razem jednak Cassylia przeżyła gorycz druzgocącej po­rażki. Jedni nie mogli sobie wyobrazić, a drudzy zdążyli zapomnieć, że istnieją na świecie tak okrutni i bezlitośni bandyci, dysponujący supernowoczesnymi osiągnięciami techniki.

Sprawę obrabowania kasyna rozpatrywała specjalnie powołana komisja rządowa. Najwyżsi urzędnicy policji, pracownicy kontrwy­wiadu, właściciele największych spółek i banków połączyli wysiłki, porównali swoje bazy danych i doszli do jednoznacznego wniosku. Cassylia została napadnięta przez tych samych ludzi, którzy niegdyś nazwali się Gwiezdną Ordą. Ordę rozbito, ale z jej niedobitków, jak się teraz okazało, powstała całkiem nowa banda. Jej organizatorów nazywano kosmicznymi piratami; ich wodzem był niejaki Henry Morgan. Komputer policyjny od razu go rozpoznał, o żadnym błę­dzie nie mogło być mowy.

 

2

 

Po co podsunąłeś mi tę mapę, Archie?

- Popatrz uważniej. Czerwona linia pokazuje trasę ostatniej mi­gracji diabłorogów, a ta zielona kierunek masowego przelotu żądło­piórów. Gdyby w teorii przeprowadzić płaszczyznę przez port kos­miczny imienia Welfa i Miasto Otwarte, te linie będą symetryczne, jak przedmiot i jego odbicie w lustrze.

- I co z tego? - zapytał Jason, głośnym pacnięciem zabijając komara na czole.

- Wariantów może być kilka. Na początek przychodzą mi do głowy dwa: albo te stworzenia poruszają się wzdłuż linii pola ma­gnetycznego planety, albo... ktoś jednak kieruje naszymi zwierząt­kami.

- Wesoło - powiedział Jason w zamyśleniu i popatrzył na swo­ją dłoń.

Ostatnie słowa Archiego tak go zaskoczyły, że ręka zastygła w powietrzu i Jason nie strącił komara z czoła. Malutki krwiożerca zawisł przyklejony do skóry. Krwiożerca... Owad.. . Niechby nawet bardzo mały. . . Skąd się wziął?!

Widocznie Archie pierwszy zrozumiał, że pojawienie się ko­mara w pomieszczeniu budynku badawczego jest jeszcze bardziej tajemnicze niż jego niespodziewane odkrycie z symetrycznym od­biciem. Idealna hermetyczność wszystkich modułów i dokładna ste­rylizacja ubrania, broni i w ogóle wszystkich przedmiotów, wnoszo­nych z zewnątrz, została ostatnio uzupełniona jeszcze innym, dobrze sprawdzonym środkiem - ekranem bioenergetycznym. Mądre pole nie przepuszczało do wewnątrz niczego żywego bez specjalnego kodu. Komar znający odpowiedni kod - to już przesada. Inna oczy­wista hipoteza to owad-cyborg. Ale przecież cyborg to organizm, który musi zawierać żywą substancję. Czyli, że jest to stuprocento­wy robot, elektroniczny komar. Ale numer!

Tak lekkomyślnie zabitą (zepsutą?) przez Jasona unikalną isto­tę (urządzenie?) natychmiast schowali do kontenera z gazem obo­jętnym. Archie zawołał Bruciego - głównego specjalistę od pyrru­sańskiej flory i fauny. Tamten obiecał, że przyleci, ale od razu zastrzegł, że wątpliwe, by w tak malutkim organizmie ukryto wiel­kie tajemnice. A jeżeli nawet, to nie na poziomie biologii. Archie zgodził się z tą opinią i zaproponował, że osobiście przeprowadzi fizyko-mechaniczną ekspertyzę obiektu po entomologicznych testach starszego kolegi.

Archie - Archibald Stover z dalekiego Uctisu - jeszcze półtora ziemskiego roku temu zrezygnował z astrofizyki na rzecz niepew­nych, jeżeli chodzi o wyniki, ale za to niesamowicie wciągających: badań środowiska Planety Śmierci. Młody naukowiec od razu został w wciągnięty nie tylko w projekty naukowe, ale również do kilku eks­pedycji, które, zgodnie z opinią wojowniczych Pyrrusan, były dość banalnym przedsięwzięciem, natomiast mieszkańcy innych planet uznaliby je za szalone awanturnictwo. Archie uczył się od Jasona spokojnego podejścia do dziwactw Pyrrusan i powoli zmienił swój stosunek do środowiska. Był dość młody, by szybko adaptować się do podwójnej grawitacji. Skończył intensywny kurs sztuki walki, szybko przyswoił niezbędne minimum wiedzy biologicznej i nawet przestał zwracać uwagę na szalone przeciążenia podczas lotów, któ­re zdarzały się szczególnie wtedy, gdy za sterem siadali mieszkańcy Pyrrusa. Wreszcie przywykł na dobre do stałego poczucia śmiertel­nego niebezpieczeństwa i nauczył się, że zawsze trzeba być przygo­towanym, aby stawić opór nieprzyjacielowi. Taki tryb życia stał się dla przybysza z obcej planety, Archiego, czymś zupełnie natural­nym.

Był teraz innym człowiekiem i zupełnie tego nie żałował. Prze­konał się o tym ostatecznie, kiedy po niewiarygodnie ciężkiej, ale wyjątkowo ciekawej podróży do centrum Galaktyki znalazł sobie żonę, młodą Midi z niebezpiecznej, ale pięknej planety o starożyt­nej nazwie Egrisi. Jego życie potoczyło się nową drogą i nie było już powrotu do cichej pracy naukowej na spokojnym, nudnym i szczęśliwym krańcu Wszechświata - na planetach Zielonej Gałęzi. Teraz Archie stał się fanatykiem Pyrrusa. Nie dawały mu spokoju ekologiczne zagadki tej planety i wszystkie starożytne tajemnice z nią związane. Zachwycał się odważnym charakterem Pyrrusan, a bystry umysł Jasona w połączeniu z niewiarygodną wytrzymałością i zu­chwałym uporem były wzorem dla młodego Uctisanina.

Midi też okazała się dziewczyną dociekliwą. Starała się w ni­czym nie ustępować mężowi. Zawsze była dobrze zorientowana w je­go sprawach i pomagała mu w pracy. Jasonowi wszędzie towarzy­szyła Meta. Cała czwórka pracowała teraz w niedawno zbudowanych laboratoriach kompleksu badawczego, stanowiących nowoczesną miniaturę szczelnie zamkniętego miasta, położonego wśród dzikiej dżungli. Dżungla zresztą nie była zagrożeniem, a najnowsza techni­ka zabezpieczała pomieszczenia kompleksu badawczego przed każ­dą niespodzianką. Zabezpieczenie zabezpieczeniem, a z pistoletami Pyrrusanie nie rozstawali się nawet tutaj. Przyzwyczajenie jest dru­gą naturą. Jason świetnie to zrozumiał w ciągu długich lat obcowa­nia z Planetą Śmierci. A teraz Archie też uważał się za Pyrrusanina. Nawet Midi nosiła broń, chociaż raczej z poczucia solidarności z mę­żem niż z wewnętrznego przekonania.

I oto cztery pistolety, nie mówiąc już o systemach zabezpiecze­nia, które skompromitowały się zupełnie, okazały się bezsilne prze­ciwko jednemu tajemniczemu komarowi.

Jason poczuł, że lekko kręci mu się w głowie. Z powodu inten­sywnego myślenia? Nie, to chyba raczej komar. Trujące świństwo! Jednak nie można cały czas myśleć o takich bzdurach. Wyciągnął rękę i odruchowo skorzystał z medpakietu. Informację o jadzie ko­mara wprowadzono do komputera, obróbka danych zajęła ułamek sekundy i od razu wstrzyknięto niezbędne lekarstwo do zatrutej krwi. Jason pozbył się nieprzyjemnego uczucia i od razu przestał zaprzą­tać sobie głowę tym problemem. Oczywiście, biochemiczna analiza też może dużo dać, ale o tym nie ma na razie co myśleć. A więc o czym?

Archie powiedział: „Ktoś kieruje naszymi zwierzątkami”. To zna­czy, że komarami też. Oto pierwszy krok ku rozwiązaniu zagadki. Jason uśmiechnął się. Siedzieli teraz w pokoju wypoczynkowym, który był jednocześnie czymś w rodzaju poczekalni dla zwiedzają­cych. Midi zrobiła wszystkim kawę. Jason trzymał w ręku filiżankę aromatycznego napoju, który w dziwny sposób pobudzał pamięć. Wspomnienia były jakieś niewyraźne i poplątane. Gdzie, kiedy, na jakiej planecie zdarzyła się identyczna sytu­acja? Plecami do niego, przy pulpicie głównego ekranu siedzi Meta. Archie zgrabnie przebiega palcami po klawiszach przenośnego kom­putera, szlifując matematyczny model kolejnego skomplikowanego procesu. Midi przegląda ostatni wydruk danych biofizycznych i chyba wszystko rozumie. Bardzo zdolna dziewczyna!.. Chyba jednak ni­gdy przedtem tak nie siedzieli. Nie zdarzyło się nic podobnego. Więc do czego uśmiechnął się Jason? Do jakich dziwnych wspomnień?

Przyszła mu do głowy myśl zupełnie absurdalna z punktu wi­dzenia nauki: jeżeli oni przybliżyli się do rozwiązania tajemnicy Pyrrusa, to znaczy, że gdzieś we wszechświecie miało miejsce inne niezwykłe wydarzenie, na tyle ważne, że teraz dla nich wszystkich (a już na pewno dla niego, Jasona) przyroda Pyrrusa i wszelkie od­krycia w tej dziedzinie staną się drugorzędne.

- Meto, kochana - poprosił - połącz się z lądowiskiem. Czy ktoś tam przypadkiem nie nadleciał? A może jakiś łajdak woła mnie z or­bity? Dowiedz się, proszę. Mam jakieś przeczucie.

Na to słowo, które Jason wymówił powoli i z naciskiem, Meta odwróciła się, popatrzyła uważnie na Jasona i odpowiedziała: W porcie kosmicznym nic ciekawego się nie działo. Łączą się z nami regularnie, a pilna informacja dociera tu praktycznie od razu. Przeczucie zwodzi cię, Jasonie. Uspokój się. Lepiej posłuchaj, bo może cię to zaciekawi: przyszła pilna wiadomość z Międzygwiezd­nej Agencji Informacyjnej.

- Na jaki temat? - szybko zapytał Jason, choć wcale nie chciał usłyszeć niepożądanej informacji. Poczucie niejasnej trwogi pojawiło się w jego umyśle i gdy urosło do granic wytrzymałości, zmieniło się w przeświadczenie o nadchodzących kłopotach. Uczucie było na tyle wyraźne, że Midi, mająca spore zdolności telepatyczne, które Jason zauważył jeszcze na Egrisi, drgnęła nagle i chwyciła się za głowę. Jason wysoko oceniał własny talent w tej dziedzinie i przyzwyczaił się ufać pojawiającym się w głębi mózgu przeczuciom.

- O czym jest ta wiadomość? - powtórzył, bo Meta w milcze­niu studiowała tekst, przebiegający po ekranie.

- O napadzie na kasyno „Cassylia" - powiedziała i jakby mi­mochodem dodała: - Zdaje się, że grałeś tam kiedyś.

Świetnie pamiętała, kiedy to było. Nie mogła nie pamiętać. Prze­cież właśnie od tamtej nocy w „Cassylii" wszystko się zaczęło: bru­talne wtargnięcie Kerka w życie Jasona, a także znajomość z Metą, znajomość, która przekształciła się we wspaniałą miłość. Wtedy na­stąpiła radykalna zmiana w życiu zuchwałego międzygwiezdnego szulera, a razem z nią nowa epoka w historii Planety Śmierci.

Nie mogła o tym nie pamiętać. Dlaczego więc mówi o tym tak niedbale? Żeby uspokoić ukochanego? Efekt był jednak dokładnie odwrotny. W mózgu Jasona wybuchła cicha bomba: „To nie jest przy­padek!”.

- Dlaczego to takie pilne? -zapytał ochrypłym głosem i mimo woli sięgnął po papierosa.

- Przecież umówiliśmy się, że nie będziemy tutaj palić - przy­pomniała Midi, która przyłączyła się do kampanii antynikotynowej z poczucia kobiecej solidarności z Metą.

Jason nie odpowiedział, może nawet nie usłyszał jej słów. Meta odwróciła się razem z fotelem i zaczęła tłumaczyć, nawet nie stara­jąc się udawać spokoju. Lęk Jasona udzielił się także jej.

- Dlatego, że jest bardzo dużo niewinnych ofiar - wytłumaczy­ła. - Tak bezwzględnego przestępstwa dawno już nikt tutaj nie po­pełnił. Żeby ukraść piętnaście miliardów kredytów, ci dranie spuści­li na miasto ciężki wojenny statek kosmiczny, zabrali swoich bandziorów i od razu wystartowali. Wyobrażasz sobie?

- Wyobrażam. Bardzo dobrze pamiętam Cassylię. Pamiętam miasto i wiem, jakie tłumy chodzą w samym centrum... Kim są ci łajdacy? Udało się ich przynajmniej rozpoznać?

- Udało się rozpoznać, ale nie zatrzymać. To kosmiczna banda Henry'ego Morgana.

- Morgana? - zdziwił się Jason. - Czekaj, czekaj . . . Gwiezdna Orda! Tak?

- Tak - przyznała Meta. - To on nam wtedy uciekł.

- Zaraz, zaraz, chłopaki - wtrącił Archie. - Ja też pamiętam, kto to jest Morgan. Przecież to typowy kosmiczny pirat, tyle że do­syć znany. Dawno już porzucił przyzwyczajenia rodem z Gwiezdnej Ordy, przestał działać na planetach i, jeżeli wierzyć plotkom, z nie­wielką bandą atakuje tylko statki w przestrzeni międzygwiezdnej. Dzięki temu jeszcze żyje i nie został złapany przez Korpus Specjal­ny. Przynajmniej tak mi opowiadał Berwick.

- No właśnie - powiedziała ze smutkiem Meta. - Przestał na­padać na planety, a teraz znowu napada.

- Morgan zwariował - powiedział Jason dziwnym głosem. Nikt nie wiedział, czy to żart, czy Jason mówi poważnie. Kiedy się podniósł i mocno zgniótł niedopałek w popielniczce, wszyscy od razu zrozumieli: kierownik nowego kompleksu badawczego nie żartuje.

- Trzeba lecieć na Cassylię - oświadczył.

Nikt z nich trojga się nie zdziwił. Nawet jedyna wśród nich Pyr­rusanka, dla której nie było nic ważniejszego od własnej planety, teraz już rozumiała, że najkrótsza droga do zwycięstwa nad Pyrru­sem wiedzie przez obce dalekie światy.

- Od Cassylii tylko zaczniemy. Czy dobrze rozumiem? - W py­taniu Mety była ledwo zauważalna nutka wątpliwości. - A potem będziemy musieli złapać Henry'ego Morgana. - To było już stwier­dzenie.

- Oczywiście, kochana, właśnie to miałem na myśli.

 

3

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin