Harris Joanne - Jeżynowe wino.rtf

(940 KB) Pobierz
JOANNE HARRIS

Joanne Harris

JEŻYNOWE WINO

Przełożyła Katarzyna Kasterka


Dla mojego dziadka, Edwina Shorta:

ogrodnika, miłośnika wina, w głębi serca poety.

1

Wino jest obdarzone mową. Przecież każdy o tym wie. Wystarczy rozejrzeć się wokół. Spytać wyroczni na rogu ulicy; nieproszonego gościa na przyjęciu weselnym; świętego szaleńca. Wino gada. Niczym brzuchomówca. Przemawia milionem głosów. Rozwiązuje języki, radośnie wyciąga z ciebie tajemnice, których nigdy nie zamierzałeś nikomu zdradzić, których istnienia nawet nie byłeś świadom. Wino krzyczy, peroruje bombastycznie, szepcze łagodnie i słodko. Opowiada o wielkich sprawach, cudownych planach, tragicznej miłości i straszliwej zdradzie. Zaśmiewa się do nieprzytomności. Cicho chichocze pod nosem. Szlocha w konfrontacji z własnym odbiciem. Przywraca do życia dawno minione gorące, letnie miesiące i wspomnienia, o których najlepiej byłoby zapomnieć. Każda butelka to delikatny aromat innych czasów, innych miejsc; każda - od najbardziej plebejskiego Liebfraumilch do arystokratycznego Veuve Clicquot rocznik 1945 - jest pokornym cudem. Magią dnia powszedniego, jak zwykł mawiać Joe. Transmutacją podstawowego, organicznego surowca w tkankę, z której utkane są marzenia. Alchemią dla laika.

Weźmy dla przykładu mnie. Fleurie, rocznik 1962. Jedyny ostaniec ze skrzynki wina butelkowanego i przeznaczonego do konsumpcji w roku urodzenia Jaya. „Zuchwałe, pełne treści wino, radosne i odrobinę zawadiackie, z pikantnym posmakiem czarnej porzeczki” - tak głosi moja naklejka. Nie najlepsze wino do długiego przechowywania, ale Jay się tym nie przejmuje. Trzyma mnie ze względów sentymentalnych. Na specjalną okazję - okrągłą rocznicę urodzin, czy może ślub. Jednakże do tej pory każde jego urodziny przemijały bez szczególnej fety; sprowadzały się do picia argentyńskiego wina i oglądania starych westernów w telewizji. Pięć lat temu Jay ustawił mnie na stole udekorowanym srebrnymi świecznikami, ale nic z tego nie wyszło. Mimo to on i dziewczyna, którą wówczas zaprosił, zostali już razem. Wraz z nią zjawiła się w domu cała armia butelek - Dom Perignon, wódka Stolicznaja, Parfait Amour i MoutonCadet, belgijskie piwa w smukłoszyich butelkach, wermut Noilly Prat, a także Fraise des Bois. One też coś mówią - ale to głównie nonsensy, metaliczna paplanina, niczym skrzek głosów przypadkowych gości zebranych na tym samym przyjęciu. Stanowczo więc nie życzyliśmy sobie mieć z nimi cokolwiek do czynienia. Zostaliśmy wetknięci w odległy kąt piwniczki - my, troje ocalałych - za pobłyskujące rzędy nowych przybyszów, i pozostawaliśmy tam przez następnych pięć lat w zupełnym zapomnieniu. ChateauChalon 1958, Sancerre 1971 i ja. ChateauChalon, zirytowane relegacją, symuluje głuchotę i często w ogóle odmawia jakiejkolwiek rozmowy. „Łagodne wino o wyjątkowym statusie i szlachetności”, cytuje w rzadkich momentach wylewności. Z lubością przypomina nam wówczas o swoim senioracie, o długowieczności win z Jury. Strasznie się nad tym rozwodzi, jak również nad swoim miodowym bukietem i unikalnym rodowodem, bancerre natomiast już dawno temu skwaśniało i odzywa się jeszcze rzadziej - od czasu do czasu wzdycha jedynie ledwo słyszalnie nad swoją dawno utraconą młodością.

I nagle, na sześć tygodni przed początkiem tej historii, zjawili się nowi lokatorzy. Zupełnie obcy. „Specjały”. Intruzi, którzy zapoczątkowali bieg wydarzeń, mimo że też wydawali się skazani na zapomnienie za rzędami błyszczących nowych butelek. Było ich sześć - z ręcznie wypisanymi nalepkami i korkami zalanymi woskiem. Każda butelka miała wokół szyjki sznureczek innego koloru: z winem malinowym - czerwony, z kwiatu czarnego bzu - zielony, z jeżyn - niebieski, z owoców róży - żółty, z damaszek zaś - czarny. Ostatnie z nich, szóste, ze sznureczkiem brązowego koloru, było winem, o jakim nawet ja nie słyszałam. Na nalepce widniały jedynie słowa, spłowiałe do barwy słabej herbaty: „Specjał, 1975”. Niemniej wewnątrz każdej z tych butelek aż buzowało od sekretów - niczym w kipiącym pracą ulu. Nie sposób było się odizolować od ich szeptów, pogwizdów i śmiechów. Oczywiście udawaliśmy całkowitą obojętność wobec błazeństw tych odmieńców. Zalatywali amatorszczyzną. W żadnym z nich ani śladu winnego grona. Wobec nas była to lichota, więc odnosiliśmy się do nich z niechęcią. Jednak cechowała tych barbarzyńców jakaś niezmiernie pociągająca zuchwałość, szaleńcze rozdźwięczenie aromatów i obrazów, przyprawiające bardziej powściągliwe roczniki o prawdziwy zawrót głowy. Oczywiście poniżej naszej godności byłoby wdawanie się z nimi w rozmowę. Chociaż, och, jakże ja pragnęłam takiej rozmowy. Pewnie mój plebejski posmak czarnej porzeczki sprawiał, że czułam z nimi swoiste pokrewieństwo.

W piwnicy bardzo wyraźnie słychać, co się dzieje na górze, w domu. Dla nas każde wydarzenie wiązało się z przybywaniem bądź ubywaniem wspóllokatorów: dwanaście belgijskich piw w piątkową noc i dużo śmiechu w holu; w uprzedni wieczór pojedyncza butelka kalifornijskiego czerwonego, tak młodego, że niemal wydzielającego zapach taniny; a w zeszłym tygodniu - w dniu urodzin Jaya - mała butelka Moet, szczupła i delikatna, najbardziej obnażająca samotność z dostępnych pojemności oraz odległy nostalgiczny odgłos tętentu końskich kopyt i wystrzałów. Owego dnia Jay Mackintosh skończył trzydzieści siedem lat. Niby wcale się nie zmienił, jednak w swoich własnych oczach - oczach koloru indygo o odcieniu Pinot Noir - nabrał dziwacznego wyglądu nieco zamroczonego człowieka, który zatracił poczucie kierunku w życiu. Pięć lat temu Kerry uważała to za pociągające. Teraz jednak już straciła dawny apetyt. Uznała, że w pasywności Jaya, podszytej uporem, jest coś denerwująco zniechęcającego. Dokładnie czternaście lat temu Jay napisał powieść pod tytułem „Wakacje z Ziemniaczanym Joe”. Zapewne wiecie, o czym mówię, bo ta książka zdobyła Nagrodę Goncourtów we Francji i została przetłumaczona na 20 języków. Jej publikację uświetniły trzy skrzynki doskonałego Veuve Clicquot, rocznik 1975 - wówczas zresztą zbyt młodego, by rozwinąć w pełni swój niezwykły bukiet, ale Jay ma to do siebie, że zawsze pogania życie, jakby było niewyczerpane, jak gdyby to, co tkwiło w jego wnętrzu, miało trwać wiecznie. Po każdym sukcesie - kolejny sukces. Celebracjom miało nie być końca.

W owych czasach nie istniała piwniczka z winami. Jay trzymał nas na półce kominka, tuż nad maszyną do pisania - „na szczęście”, jak zwykł mawiać. Gdy skończył książkę, otworzył moją ostatnią towarzyszkę z 1962 roku - wysączył wino bardzo powoli, po czym jeszcze długo obracał pusty kieliszek w dłoniach. Wreszcie podszedł do kominka. Stał chwilę bez ruchu, ale po chwili szeroko się uśmiechnął i powrócił, dość niepewnym krokiem, do krzesła przy biurku.

- Następnym razem, moja najdroższa - obiecał. - Zrobimy to następnym razem.

Bo widzicie, on przemawia do mnie tak, jak pewnego dnia ja przemówię do niego. Jestem jego najstarszym przyjacielem. Rozumiemy się doskonale. Przeznaczenie Jaya jest splecione z moim przeznaczeniem.

Ale, oczywiście, nie było już następnego razu. Przez jakiś czas wywiady telewizyjne, artykuły w gazetach i entuzjastyczne recenzje w magazynach goniły się nawzajem, jednak stosunkowo szybko zastąpiła je głucha cisza. W Hollywood zrealizowano filmową adaptację powieści Jaya z Coreyem Feldmanem w roli głównej i z akcją przeniesioną w realia amerykańskiego Środkowego Zachodu. Od tamtej chwili upłynęło dziewięć lat. Jay napisał kilkadziesiąt stron powieści zatytułowanej „Niezłomny Cortez”, a ponadto sprzedał do Playboya osiem krótkich opowiadań, które w jakiś czas później wydawnictwo Penguin wydało w formie książkowej. Świat literacki czekał na nową powieść Jaya Mackintosha: początkowo z entuzjazmem, potem z pełnym niepokoju zaciekawieniem, a w końcu ze śmiertelną obojętnością.

Oczywiście, Jay pisał nadal. Do tej pory opublikował siedem powieści o tytułach takich jak: „Gen Yezus”, „Psychoza z Marsa” czy „Randka z A’Gonia” - wszystkie pod pseudonimem Jonathan Winesap. Dobrze się sprzedawały, więc utrzymywały Jaya we względnym komforcie przez ostatnie czternaście lat. Jay kupił komputer - laptopa Toshiby - którym balansował na kolanach niczym kupnymi, mrożonymi obiadami, odgrzewanymi w te wieczory - coraz częstsze ostatnimi czasy - gdy Kerry pracowała do późnej nocy. Ponadto pisał recenzje, artykuły do czasopism i gazet oraz krótkie opowiadania. Uczył kreatywnego składania zdań pisarzy in spe oraz prowadził seminaria na uniwersytecie. Zaczął utrzymywać, że w tym nawale zajęć nie ma już czasu na własną twórczość, śmiejąc się przy tym bez przekonania z samego siebie: pisarza, który nie pisze. Ilekroć mówił coś podobnego, Kerry spoglądała na niego z zaciśniętymi ustami. Poznajcie Kerry O’Neill, urodzoną jako Katherine Marsden, lat dwadzieścia osiem, o krótko ostrzyżonych blond włosach i zadziwiająco zielonych oczach, które - na co Jay nigdy do tej pory nie wpadł - zawdzięczały swój niezwykły kolor soczewkom kontaktowym. Robiła karierę w telewizji, jako prowadząca nocny talkshow „Forum!”, w którym osobistości kategorii B i popularni literaci dyskutowali nad bieżącymi problemami społecznymi przy akompaniamencie awangardowego jazzu. Pięć lat temu Kerry prawdopodobnie uśmiechnęłaby się, słysząc, jak Jay wypowiada podobne słowa. Ale pięć lat temu nie było jeszcze „Forum!”, Kerry redagowała kolumnę z ofertami wakacyjnymi w gazecie „Independent” i pisała książkę zatytułowaną „Czekolada - feministyczne spojrzenie na życie”. Świat wydawał się pełen najwspanialszych możliwości. Książka ukazała się drukiem dwa lata później, wzbudzając falę żywego zainteresowania wszelkich możliwych mediów. Kerry była fotogeniczna i niekontrowersyjna - stanowiła wymarzony produkt rynkowy. W rezultacie pojawiła się w kilku lekkich programach publicystycznych i została sfotografowana dla „MarieClaire”, „Tatlera” i „Me!”. Postarała się jednak, by ten sukces nie uderzył jej do głowy. Obecnie miała dom w Chelsea, pieddterre w Nowym Jorku i rozważała możliwość poddania się zabiegowi odsysania tłuszczu z bioder. Dojrzała i wydoroślała. Ciągle parła naprzód.

Natomiast niczego podobnego nie dałoby się powiedzieć o Jayu. Pięć lat temu zdawał się uosobieniem chimerycznego, pełnego temperamentu artysty, wypijającego pół butelki Smirnoffa dziennie - wcieleniem przeklętego, nieszczęsnego bohatera romantycznego. Wyzwalał w Kerry macierzyńskie instynkty. Zamierzała go zbawić, chciała być jego natchnieniem, by w zamian stworzył cudowną powieść, powieść - iluminację objaśniającą sens ludzkiej egzystencji - właśnie dzięki niej.

Jednak nic podobnego się nie zdarzyło. Na życie zarabiały tandetne powieści science fiction - tanie wydania w miękkich okładkach epatujących przemocą i jaskrawymi kolorami. Jay nigdy już nie napisał niczego o takiej dojrzałości, przewrotnej mądrości, jak jego pierwsza powieść; prawdę powiedziawszy, nawet nie próbował. Często zamykał się w świecie posępnych rozmyślań i o jakimkolwiek temperamencie nie było już mowy. Nigdy nie działał pod wpływem impulsu. Nigdy nie okazywał gniewu, nie tracił nad sobą panowania. Jego wypowiedzi nie cechowała ani nad wyraz błyskotliwa inteligencja, ani intrygująca szorstkość. I nawet nadmierne picie alkoholu - jedyny wybryk, który się jeszcze ostał z przeszłości - wydawało się teraz śmieszne w jego wydaniu; przypominał w tym człowieka obsesyjnie upierającego się przy noszeniu groteskowo niemodnych ubrań z okresu swej młodości. Większość czasu spędzał na grach komputerowych i oglądaniu starych filmów na wideo - zamknięty w zaklętym kręgu okresu swego dorastania niczym stara płyta gramofonowa zacinająca się wciąż na tym samym rowku. Kerry coraz częściej myślała, że chyba popełniła błąd. Jay nie miał ochoty dorosnąć. Nie chciał, by go ocaliła.

Puste butelki głosiły jednak inną historię. Jay wmawiał sobie, że pije z tego samego powodu, dla którego się zajmuje drugorzędną literaturą. Nie po to, by zapomnieć, ale by pamiętać, odblokować przeszłość i odnaleźć siebie samego na nowo - niczym doskonale uformowaną pestkę w gorzkokwaśnym miąższu owocu. Otwierał każdą butelkę, rozpoczynał każde opowiadanie przeświadczony w cichości ducha, że oto właśnie teraz wreszcie zaczerpnie ów magiczny haust, dzięki któremu się odrodzi. Ale magia, podobnie jak wino, wymaga określonych warunków. Inaczej traci swą moc. Coś takiego na pewno powiedziałby mu Joe. W niesprzyjających okolicznościach chemia nie zadziała. Bukiet ulegnie zniszczeniu.

Kiedyś sądziłam, że wszystko rozpocznie się ode mnie. To byłoby niezwykle poetyckie. Bo przecież jego i mnie łączy specjalna więź. Jednak tę historię zapoczątkował zupełnie inny rocznik. W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko temu. Lepiej być ostatnim trunkiem Jaya niż pierwszym. Szczerze mówiąc, nawet nie jestem jedną z głównych postaci tej opowieści, ale byłam tutaj, zanim zjawiły się „Specjały”, i będę jeszcze po tym, jak już wszystkie zostaną wypite. Jestem cierpliwa i mogę poczekać. Poza tym dojrzałe Fleurie wymaga wysubtelnionego smaku, a ja nie jestem pewna, czy podniebienie Jaya jest już na to gotowe.

2

Londyn, wiosna 1999

Był marzec. Łagodny i ciepły: czuliśmy to nawet w piwnicy. Jay pracował na górze - pracował na swój własny sposób, z butelką pod ręką, przy włączonym, mocno ściszonym telewizorze. Kerry poszła na przyjęcie - promocję młodych literatek w wieku poniżej 25. roku życia - w domu więc panowała cisza. Jay używał maszyny do pisania, gdy siadał do tego, co nazywał „prawdziwą” pracą, a laptopa do pisania powieści science fiction, tak więc zawsze na podstawie dochodzących odgłosów lub ich braku wiadomo było, czym się zajmuje. Zanim w końcu zszedł na dół, minęła dziesiąta. Najpierw włączył radio i nastawił na stację nadającą stare przeboje, a potem usłyszeliśmy, jak kręci się po kuchni: słyszeliśmy jego kroki, niespokojny stukot na terakotowej podłodze. Obok lodówki stał barek. Jay zajrzał do środka, zawahał się, zamknął drzwiczki. Dźwięk otwierania lodówki. Tam, jak zresztą i wszędzie wokół, dominował gust Kerry. Sok z perzu, kuskus, młody szpinak, mnóstwo jogurtów. A tymczasem tym, na co Jay miał największą ochotę, była potężna porcja jajek smażonych na bekonie z keczupem i cebulą oraz kubek bardzo mocnej herbaty. To pragnienie, jak sądził, miało coś wspólnego z Joem i z Pog Hill Lane. Zwykłe skojarzenie, nic więcej, jedno z tych, które zazwyczaj nachodziły go w chwilach, gdy usiłował napisać coś sensownego. To uczucie jednak szybko przeminęło. Jak zjawa. Wiedział, że tak naprawdę wcale nie był głodny. Zapalił więc papierosa - zakazany luksus zarezerwowany jedynie na te chwile, kiedy Kerry była poza domem. Zaciągnął się zachłannie, głęboko. Ze skrzeczących głośników radia popłynął chropawo głos Steve’a Harley’a śpiewający „Make me smile”. Jeszcze jedna piosenka z tego odległego, nieustannie prześladującego go lata roku 1975. Zaczął podśpiewywać - jego głos odbił się od ścian kuchni samotnym echem.

Tuż za nami w ciemnościach piwnicy „Specjały” się ożywiły. Może za sprawą muzyki, a może powietrze tego łagodnego wiosennego wieczoru zdało im się nagle naładowane nowymi możliwościami - w każdym razie zaczęły gwałtownie musować aktywnością, kipieć z podniecenia, obijać się o siebie z grzechotem, podskakiwać w mroku, marzyć o rozmowie, wyrywać się na zewnątrz, by uwolnić drzemiące w ich wnętrzu esencje. Być może to właśnie ściągnęło go na dół - jego kroki zadudniły głucho na niemalowanych schodach z surowego drewna. Jay zawsze lubił piwniczkę - była chłodna i pełna tajemnic. Często schodził na dół jedynie po to, by dotknąć butelek, przejechać palcami po ścianach puchatych od kurzu. A ja lubiłam, gdy przychodził. Niczym czuły barometr doskonale wyczuwam jego emocjonalną temperaturę, kiedy jest obok mnie. Do pewnego stopnia potrafię nawet czytać w jego myślach. Bo, jak już mówiłam, łączy nas szczególna więź.

W piwnicy było ciemno - jedyne źródło mdłego światła stanowiła słaba żarówka u sufitu. Rzędy butelek: większość z nich bez żadnego charakteru, wybrana głównie przez Kerry - leżała na półkach mocowanych do ścian; reszta - stała w skrzynkach, na kamiennej podłodze. Przechodząc obok, Jay nieznacznie dotykał butelek, przysuwał do nich twarz tak blisko, jakby przez szkło chciał uchwycić aromat tych uwięzionych letnich miesięcy. Dwa czy trzy razy wyciągnął jedną z butelek i przed, odłożeniem z powrotem, chwilę obracał w dłoniach. Poruszał się bez celu, bez określonego kierunku, rozkoszując się panującą w piwnicy wilgocią i ciszą. Nawet odgłosy londyńskiego ruchu ulicznego były tu stłumione i nagle ogarnęła go pokusa, by się położyć wprost na gładkiej, chłodnej posadzce i zasnąć - być może już na zawsze. Nikt by go nie szukał w tym miejscu. Tyle że jak na złość czuł się nadzwyczaj rozbudzony, niezwykle rześki, odniósł dziwne wrażenie, że cisza niespodziewanie orzeźwiła mu umysł. Pomimo spokoju i bezruchu, atmosfera w piwniczce zdawała się naelektryzowana, jak gdyby zaraz coś się miało wydarzyć.

„Specjały” tkwiły w kartonowym pudle na samym końcu, pod ścianą. Nad nimi leżała połamana drabina. Jay przesunął ją na bok i z wysiłkiem przeciągnął karton po kamiennych płytach podłogi. Na chybił trafił wyjął butelkę i skierował w stronę światła, by odcyfrować napis na nalepce. Płyn był atramentowoczerwonego koloru, z grubą warstwą osadu na dnie. Przez moment Jayowi zdawało się, że ujrzał coś jeszcze we wnętrzu, jakiś szczególny kształt, ale w końcu doszedł do wniosku, że to jedynie osad. Ponad jego głową, w kuchni, stacja nostalgicznych przebojów wciąż nadawała utwory z 1975 roku - tym razem nie z okresu lata, a Bożego Narodzenia. „Bohemian Rhapsody” wybrzmiewała cichutko, ale słyszalnie, i Jayem niespodziewanie wstrząsnął dreszcz.

Powróciwszy na górę, zlustrował butelkę z uwagą i ciekawością - sześć tygodni temu, gdy przywiózł to wino, praktycznie nawet nie rzucił na nie okiem. Ujrzał woskową plombę wokół szyjki, brązowy sznureczek i ręcznie wypisaną naklejkę - „Specjał 1975”. Bród z piwnicy Joego wżarł się w szkło. Jay zaczął się zastanawiać, czemu w ogóle przytargał te butelki, czemu ocalił je z rumowiska. Pewnie pod wpływem wspomnień, chociaż właściwie jego uczucia względem Joego wciąż były zbyt mieszane, by mówić o takim luksusie. Gniew, zagubienie, tęsknota owionęły go nagle gorącolodowatymi falami. Staruszku. Jaka szkoda, że cię tu nie ma.

Wewnątrz butelki coś podskoczyło i zapląsało. W odpowiedzi pozostałe „Specjały” w piwnicy zadźwięczały i ruszyły w tan.

Niekiedy wszystko zależy od przypadku. Po latach wyczekiwania - na odpowiednią koniunkcję planet, przypadkowe spotkanie, moment nagłego natchnienia - sprzyjające warunki pojawiają się samoistnie, przychodzą skrycie, bez fanfar, bez ostrzeżenia. Jay sądzi, że to przeznaczenie. Joe nazywał to magią. Czasami wszystko jest wynikiem zwyczajnej chemii, czegoś nieokreślonego w powietrzu; jedno banalne wydarzenie wprawia w ruch ciała, które od dawna tkwiły w stanie inercji. Jeden gest pociąga za sobą nagłe, nieodwracalne zmiany.

Alchemia dla laika, jak mawiał Joe. Magia dnia powszedniego. Jay Mackintosh sięgnął po nóż, by usunąć pokrywający szyjkę wosk.

3

Wosk dobrze przetrwał te wszystkie lata. Gdy Jay usunął go nożem, korek pod spodem okazał się nienaruszony. Przez chwilę aromat był tak cierpki, że - by go znieść - Jay zacisnął powieki i czekał, aż uwolnione esencje zaczną naginać go do swej woli. Poczuł zapach ziemi, lekko kwaśny, przywodzący na myśl woń kanału w środku lata, szatkownicę do jarzyn i radosny posmak świeżo wykopanych ziemniaków. Przez moment wielka siła złudzenia sprawiła, że znowu znalazł się w tym zmiecionym z powierzchni ziemi miejscu, tuż obok Joego wspartego na łopacie, nieopodal radia wciśniętego w rozwidlenie gałęzi, grającego „Send in the Clowns” i „I’m Not in Love”. Zawładnęło nim niespodziewane, obezwładniające podniecenie. Wlał odrobinę wina do kieliszka, starając się w swym rozemocjonowaniu nie uronić ani kropli. Napój miał dymnoróżową barwę, niczym sok z papai, i zdawał się wspinać po ściankach kieliszka w gorączkowym oczekiwaniu, jakby w jego wnętrzu kryło się coś żyjącego, nie mogącego się już doczekać, by wypróbować swą magię na jego ciele. Jay spojrzał na płyn z nieufnością podszytą tęsknotą. Jakaś jego cząstka nieskończenie pragnęła skosztować tego wina - od wielu lat czekała na podobną okazję - a mimo to Jay się wahał z jakichś bliżej niesprecyzowanych względów. Napój wewnątrz kieliszka był ponuro ciemny i upstrzony płatkami jakiejś brunatnej materii, podobnej do rdzy. Jay wyobraził sobie nagle, że kosztuje wina, krztusi się, po czym wije w agonii na terakotowej podłodze. Unosząc kieliszek do ust, zatrzymał się w pół gestu.

Ponownie przyjrzał się płynowi. Ruch, który zdawał się dostrzegać jeszcze chwilę temu - zanikł. Poczuł lekko słodkawy aromat, przypominający lekarstwo - może syrop na kaszel. Znów zaczął się zastanawiać, czemu właściwie przywiózł te butelki. Przecież tak naprawdę nic takiego jak magia nie istniało. To była tylko jedna z wielu bzdur, w które Joe kazał mu wierzyć; jeden z wielu trików starego oszusta. A tymczasem w jego umyśle tkwiło uporczywe przekonanie, że w tym winie coś jednak się kryje. Coś naprawdę specjalnego.

Był tak pogrążony we własnych myślach, że nie usłyszał kroków Kerry wchodzącej do kuchni.

- O, a więc nie pracujesz. - Jej głos był wyrazisty, z lekko irlandzkim akcentem, produkowanym jedynie w takich ilościach, by nikt jej nie posądził o uprzywilejowane pochodzenie. - Wiesz, jeżeli zamierzałeś się urżnąć, to przynajmniej mogłeś pójść ze mną na tę imprezę. Byłaby to dla ciebie cudowna okazja poznania kilku nowych ludzi.

Położyła szczególny akcent na słowo „cudowna”, przeciągając akcentowaną sylabę o trzykrotność jej naturalnego trwania. Jay spojrzał na nią, wciąż trzymając w dłoni kieliszek z winem. Po chwili zaś odezwał się szyderczym tonem:

- Och, oczywiście. Ja zawsze spotykam samych cudownych ludzi. Bo przecież wszyscy ludzie z kręgów literackich są doprawdy cudowni. A już wpadam w ekstazę, gdy jedna z twoich cudownych nieopierzonych dzierlatek podchodzi do mnie w czasie któregoś z tych cudownych przyjęć i mówi: „Hej, czy to nie ty przypadkiem byłeś tym Jayem Jakimśtam - facetem, który napisał tę cudowną książkę?”.

Kerry przeszła na drugą stronę kuchni, stukając chłodno obcasami z przezroczystego plastiku o terakotowe kafle, po czym nalała sobie kieliszek wódki.

- Zachowujesz się już nie tylko nietowarzysko, ale i dziecinnie. Gdybyś się w końcu postarał i napisał coś po ważnego, zamiast marnować swój talent na tandetne...

- Cudowne - Jay uśmiechnął się szeroko i wzniósł kieliszek w jej stronę. W piwnicy pozostałe „Specjały” za dźwięczały zadzierzyście, jakby w oczekiwaniu na ważne wydarzenia. Kerry zamarła w bezruchu.

- Słyszałeś coś?

Jay pokręcił przecząco głową, nie przestając się uśmiechać. Podeszła bliżej, spojrzała na kieliszek w jego dłoni, a potem na butelkę stojącą na stole.

- Co ty właściwie pijesz? - głos miała teraz równie ostry i klarowny, jak przypominające lodowe sople obcasy jej butów. - Jakiś nowy koktajl? Śmierdzi obrzydliwie.

- To wino zrobione przez Joego. Jedno z tych sześciu. - Obrócił butelkę, by się przyjrzeć naklejce. - Czerwona tubera 1975. Wspaniały rocznik.

Za nami i wokół nas „Specjały” zamusowały frenetycznie. Słyszeliśmy, jak się śmiały, podśpiewywały, nawoływały radośnie, pląsały w zachwycie. Ich śmiech był zaraźliwy, buńczuczny - niczym wezwanie do broni. ChateauChalon powściągliwie wyraziło dezaprobatę, ale w tej karnawałowej, rozhukanej atmosferze jego pomruk nabrał odcienia zawiści. Ja zaś niespodziewanie odkryłam, że poddałam się temu szaleństwu, grzechotałam w swojej skrzynce niczym najpospolitsza butelka mleka, w ekstatycznym wyczekiwaniu, przepełniona dziwną pewnością, że zaraz się wydarzy coś zupełnie wyjątkowego.

- Fuj! Boże jedyny! Nie pij tego paskudztwa. Na pewno jest już zepsute. - Kerry zaśmiała się sztucznie. - Poza tym, to obrzydliwe. Jak nekrofilia czy coś w tym stylu. Zupełnie nie rozumiem, czemu w ogóle przywlokłeś do domu te butelki - biorąc pod uwagę okoliczności.

- Ja, moja kochana, zamierzam wypić to wino, a nie pieprzyć się z nim.

- Co?

- Nic.

- Proszę, kochanie. Wylej to. W tym świństwie zapewne pływają wszelkie najohydniejsze bakterie. Albo jeszcze coś gorszego. Borygo, czy coś w tym stylu. Przecież wiesz, jaki był ten staruszek. - Po chwili jej głos nabrał przymilnego tonu. - Naleję ci w zamian kieliszek wódeczki, OK?

- Kerry, przestań gadać, jakbyś była moją matką.

- To przestań się zachowywać jak dziecko. Czemu, na Boga jedynego, nie możesz wreszcie dorosnąć?

A więc powrócili do niekończącego się refrenu.

- To wino zrobił Joe. Należało do niego - stwierdził z uporem w głosie. - Nie oczekuję od ciebie, że to zrozumiesz.

Westchnęła głośno i odwróciła się plecami.

- Och, jak chcesz. Ostatecznie i tak zawsze robisz, co ci się podoba. Przez te wszystkie lata tak się zafiksowałeś na tego starego durnia, jakby był twoim ojcem czy kimś takim, a nie jedynie sprośnym starym capem lecącym na młodocianych chłopców. W porządku, zachowaj się jak odpowiedzialna, dojrzała osoba i struj się tym paskudztwem. Jeżeli umrzesz, być może ku pamięci wznowią „Ziemniaczanego Joe”, a ja sprzedam swoją historię magazynowi „TLS”...

Jay jej nie słuchał. Podniósł kieliszek do ust. Ponownie uderzył go mocny, ostry zapach - przytłumiony, cydrowy aromat domu Joego, gdzie zazwyczaj tliły się kadzidełka, a w skrzynkach na kuchennym oknie dojrzewały pomidory. Przez moment zdawało się Jayowi, że słyszy jakiś niezwykły odgłos, niczym dźwięczny, gwałtowny brzęk tłuczonego szkła - jakby kryształowy kandelabr runął nagle na zastawiony stół. Pociągnął długi łyk.

- Twoje zdrowie.

Wino smakowało równie obrzydliwie jak za jego chłopięcych czasów. W tej miksturze nie było ani pół winnego grona - stanowiła ona jedynie słodkawy ferment smaków i woni, z przebijającym lekkim odorem odpadków. Zapach przywodził na myśl kanał w środku lata i zapuszczone stoki nasypu kolejowego. Smak był cierpki, drażniący - przypominający dym i smród palonej gumy, ale jednocześnie wzbudzał dziwne emocje, mile łechcąc gardło i pamięć, wyciągając na powierzchnię wspomnienia, które wydawały się stracone już na zawsze. Zacisnął pięści, gdy opadły go te zagubione niegdyś obrazy, i nagle poczuł się nadzwyczaj lekko.

- Na pewno dobrze się czujesz? - To był głos Kerry, dziwnie rezonujący, jakby dochodził go we śnie. Zdawała się być zirytowana, chociaż w jej tonie pobrzmiewał również wyraźny niepokój. - Jay, mówiłam ci, żebyś tego nie pił. Czy jesteś pewien, że wszystko z tobą w porządku?

Z trudem przełknął napój.

- Oczywiście. Prawdę mówiąc, to wino ma całkiem przyjemny smak. Jest zuchwałe. Cierpkie. Wyzywające. Cudownie dojrzałe. Nieco jak ty, Kes.

Urwał, krztusząc się, ale i wybuchając śmiechem. Kerry spojrzała na niego bez odrobiny rozbawienia.

- Wolałabym, żebyś mnie tak nie nazywał. To nie jest moje imię.

- Podobnie jak Kerry - zauważył złośliwie.

- W porządku, jeżeli zamierzasz zachowywać się grubiańsko, to idę do łóżka. A ty rozkoszuj się swoim winem. Może przynajmniej ono cię podnieci.

Jej słowa stanowiły oczywiste wyzwanie, ale Jay pozostawił je bez komentarza. Odwrócił się plecami do drzwi i czekał, żeby wreszcie sobie poszła. Wiedział, że zachowuje się egoistycznie. Wiedział świetnie. Ale to wino coś w nim pobudziło, coś niezwykłego, co chciał zbadać głębiej. Pociągnął kolejny łyk i odkrył, że jego podniebienie przyzwyczaja się do dziwnych aromatów. Teraz wyczuwał przejrzałe owoce, spalone na twardy, sczerniały cukier; dobiegł go zapach dobywający się z szatkownicy do jarzyn i głos Joego podśpiewującego w takt muzyki płynącej z radia gdzieś na samym końcu działki. Niecierpliwie wysączył kieliszek do dna, smakując na języku pikantną środkową nutę bukietu, czując, jak jego serce bije z nową energią, wali tak, jakby właśnie przebiegł spory dystans. Pod schodami pięć pozostałych butelek zadźwięczało i zatrzęsło się w wylewnej radości. Umysł Jaya był oczyszczony, a żołądek już się uspokoił. Przez chwilę usiłował zdefiniować uczucie, które nagle go ogarnęło, i w końcu zrozumiał, że to prawdziwa radość.

4

Pog Hill, lato 1975

Ziemniaczany Joe. Równie dobre imię, jak każde inne. Przedstawił się jako Joe Cox, uśmiechając się przy tym lekko, jak gdyby chciał sprowokować niedowierzanie, choć już nawet w tamtych dniach jego prawdziwe nazwisko mogło brzmieć zupełnie inaczej, zmieniać się wraz z porami roku czy miejscem zamieszkania.

- My obaj moglibyśmy być kuzynami - powiedział tego pierwszego dnia, gdy się poznali, a Jay mu się przyglądał z zafascynowaniem, siedząc na niewysokim murku. Szatkownica do jarzyn furczała i łomotała, wyrzucając kawałki słodkokwaśnych owoców i warzyw do wiadra stojącego u stóp Joego.

- Koksa i Mackintosh. Oba jabłka, hę? Po mojemu, to niemal czyni z nas rodzinę. - Mówił z jakimś egzotycznym, nieznanym akcentem i zdezorientowany Jay wlepiał w niego wzrok, nie do końca rozumiejąc słowa.

- A więc nie miałeś pojęcia, że się nazywasz jak jabłko, hę? I to jedno z tych lepsiejszych - amerykańskie, czerwone. Smakowite. Sam mam młode drzewko, tam ot - mówiąc to, energicznie szarpnął głową do tyłu, w stronę domu. - Ale nie przyjęło się najlepiej. Po mojemu trzeba mu grubo więcej czasu, by się zadomowiło i poczuło jak u siebie.

Jay wlepiał w niego wzrok pełen nieufnego cynizmu dwunastolatka, wyczulony na najlżejszy odcień kpiny czy szyderstwa.

- Mówi pan tak, jakby drzewa miały uczucia.

- No bo i mają. A pewnie. Jak i wszystko inne, co rośnie. Chłopiec z zafascynowaniem przyglądał się wirującym ostrzom szatkownicy do jarzyn. Lejkowata w kształcie maszyna wyła i wibrowała w rękach Joego, wyrzucając z siebie kawałki białego, różowego, niebieskawego i żółtego miąższu.

- Co pan robi?

- A na co to wygląda?

Stary mężczyzna skinął głową w stronę kartonowego pudła stojącego tuż przy murku, na którym siedział Jay.

- Bądź tak miły i podaj no te bulwy, dobrze?

- Bulwy?

Lekki zniecierpliwiony gest w kierunku pudła:

- Czerwone tubery.

Jay rzucił okiem w dół. Zeskok nie był trudny, do ziemi miał około metra, ale ogród stanowił zamkniętą przestrzeń - z wyjątkiem wąskiego spłachetka niezagospodarowanego gruntu i linii kolejowej za jego plecami - a miejskie wychowanie nauczyło go nieufności wobec obcych. Joe uśmiechnął się szeroko.

- Ja nie gryzę, chłopcze - powiedział łagodnym głosem.

Zezłoszczony, Jay wskoczył do ogrodu.

„Tubery” były podłużne, czerwone i lekko spiczaste z jednego końca. Parę zostało rozciętych, prawdopodobnie w czasie, gdy Joe je wykopywał. Ukazywały różowy miąższ, któremu promienie słońca nadawały tropikalnego wyglądu. Chłopiec zachwiał się lekko pod ciężarem pudła.

- Ostrożnie - krzyknął Joe. - Nie upuść ich. Łatwo się siniaczą.

- Przecież to tylko kartofle.

- Ano kartofle - odparł Joe, nie odrywając wzroku od szatkownicy.

- Wydawało mi się, że nazwał je pan jak jabłka, czy coś w tym stylu.

- Bulwy. Kartofle. Pyry. Ziemniaki. Tubery. Poms de tair.

- Dla mnie nie wyglądają jakoś szczególnie niezwykle. Joe potrząsnął głową, po czym zaczął wtłaczać bulwy do szatkownicy. Wydzielały słodkawy zapach, przypominający woń papai.

- Przywiozłem je z Ameryki Południowej, zaraz po wojnie - oznajmił. - Sam wyhodowałem z nasion tu, w moim ogrodzie. Pięć lat zajęło mi przygotowanie gleby, coby była jak należy. Jeżeli chcesz kartofle do pieczenia, to hodujesz odmianę King Edward. Jeśli na sałatki - to Charlotty lub Jerseye. A gdy lubisz frytki - to najlepsze dla ciebie będą Maris Pipery. Zaś te... - sięgnął dłonią po jedną z bulw, pocierając miłośnie poczerniałą poduszeczką kciuka różowawą skórkę - ...one są starsze niż Nowy Jork, tak stare, że nie mają właściwej, angielskiej nazwy. Ja sam nadałem im imię „tubery”. Ich nasiona są cenniejsze od sproszkowanego złota. To nie są „jedynie kartofle”, chłopcze. To drogocenne bryłki zagubionego czasu, kiedy ludzie wciąż jeszcze wierzyli w magię, a połowa świata była tylko białą plamą na mapie. Z czegoś takiego nie robi się frytek. - Ponownie potrząsnął głową, a pod gęstymi, siwymi brwiami jego oczy śmiały się serdecznie i radośnie.

Jay przyglądał mu się podejrzliwie, niepewny, czy ten człowiek jest obłąkany, czy najzwyczajniej w świecie się z niego naigrawa.

- W takim razie co pan z nich robi? - zapytał w końcu. Joe wrzucił ostatnią bulwę do szatkownicy i uśmiechnął się szeroko.

- Wino, chłopcze. Wino.

To było lato 1975 roku. Jay miał prawie trzynaście lat, wąskie oczy, zacięte usta i twarz przypominającą mocno zaciśniętą pięść, skrywającą coś zbyt tajemnego, by nadawało się do ujawnienia. Do niedawna Jay należał do rezydentów szkoły Moorlands w Leeds, ale teraz rozciągało się przed nim osiem dziwacznych, pustych wakacyjnych tygodni - aż do początku następnego semestru. A tymczasem Jay już od razu znienawidził to miejsce - jego ponurą, przymgloną linię horyzontu; niebieskoczarne wzgórza, po których pełzały żółte ładowarki; slumsy, szeregowce należące do kopalni oraz ludzi - mieszkańców Północy o ostrych rysach i płaskim, obcym akce...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin