Kerdelland Eric - Cyfrowa katastrofa.rtf

(2005 KB) Pobierz
Piraci komputerowi rozsyłają w świat wirusa, który otwiera na twardym dysku „tylne drzwi", umożliwiające terrorystom zdalne ko

Piraci komputerowi rozsyłają w świat wirusa, który otwiera na twardym dysku „tylne drzwi", umożliwiające terrorystom zdalne kontrolowanie komputerów elek­trowni atomowych, banków, linii lotni­czych, laboratoriów farmaceutycznych, wodociągów. Cyfrowa epidemia paraliżuje cały świat.

Zapobiec technologicznej katastrofie może tylko jedna osoba - Amerykanka Emma Shannon, która ze swoim dawnym francuskim przyjacielem, informatykiem, wyrusza na poszukiwanie antidotum, in­formatycznego klucza, który pozwoli na uniknięcie totalnego chaosu. Tylko gdzie go szukać? W podziemiach Pałacu w Wer­salu? Na sporządzonym w 1662 roku przez architekta królewskich ogrodów Le Nótrea planie ogrodów? W tajemniczej formule matematycznej, którą tam zapisano i która dowodzi istnienia Boga?

Doskonały thriller, którego scenariusz zdaje się urzeczywistniać najgorsze obawy i zagrożenia XXI wieku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

VWDAWHICTWO SONIA DRAGA


cyfrowa

katastrofa


ERIC MEYER CHRISTIE KERDELIANT

cyfrowa

katastrofa

Z języka francuskiego przełożyła Lilia Teodorowska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SONIA


 

Tytuł oryginału: LA PORTE DEROBEE

Copyright © Editions Robert Laffont, Paris, 2007 Copyright © 2008 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2008 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Zdjęcie na okładce: Corbis

Redakcja: Ewa Penksyk - Kluczkowska Korekta: Magdalena Bargłowska, Bożena Sęk

ISBN: 978-83-7508-148-0

Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.cora.pl www.empik.com www.soniadraga.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. PI. Grunwaldzki 8-10,40-950 Katowice tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl

Skład i łamanie: DT Studio s.c, teł. 032 720 28 78, fax 032 209 82 25

Katowice 2008. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi


Ten kto umiera bogaty, umiera w niełasce.

- Dale Carnegie

Dla Pierre'a-Alexandre'a Dla Nicolasa, Alexis, Laurenta iMatthieu

za okazaną cierpliwość oraz kilka meczów piłki nożnej poświęconych dla redakcji tej książki.


PROLOG

Zanim nacisnął Enter, Owen Makresh pomyślał o swoim bra­cie Karimie, który zginął 11 września 2001 roku w wielkim zgiełku World Trade Center. Dokładnie sześć lat później na­deszła pora, kiedy tak samo jak brat, zostanie bohaterem.

Odwrócił się w stronę Dmitriego a jego uśmiech zamie­nił się w grymas. Tego ranka przylecieli razem do Tallina, w Estonii, rejsem z Dżakarty, z międzylądowaniem w Mo­skwie. Autobusem dojechali do centrum estońskiej stolicy, następnie pieszo dotarli do baru usytuowanego w średnio­wiecznej dzielnicy, na końcu brukowanej uliczki. Organizacja zaopatrzyła ich w fałszywe paszporty oraz kartę magnetycz­ną umożliwiającą przekroczenie dwojga drewnianych drzwi NoKu. Miejsce nie było dostępne dla szerokiej publiczności, tylko stali bywalcy mieli tu wstęp. NoKu to „młoda kultura", ale w estońskim żargonie oznacza również „penisa".

- Wiesz, o której jutro przyjdą pozostali? - szepnął Dmi-tri, pokonując drzwi wejściowe.

- Gwiżdżę na to - odparował Owen. - Do pierwszej fazy ty i ja wystarczymy w zupełności.

O tej porze prywatny klub był prawie pusty. Normal­ne, przecież to środa po południu. Kilku młodych Rosjan sączyło przy barze znane piwo saku. Muzyka, rock z krajów bałtyckich, tłumiła rozmowy. W głębi sali liczne boksy kry­ty najnowsze PC, których monitory lśniły w mroku. Wszyst­kie komputery miały połączenie z Internetem. Można było

9


 

stąd skontaktować się bardzo szybko z każdym miejscem na świecie.

Owen spojrzał na zegarek: 17.43. Dał znak Dmitriemu, aby podszedł do znajdującej się w głębi wnęki. W sąsiednim boksie jakiś nastolatek, prawdopodobnie Rosjanin, jak moż­na było sądzić na podstawie wyrazów, które dużymi literami wyświetlały się na ekranie, ściągał pornograficzne obrazki i wstawiał je do zwiastuna kolejnego filmu George'a Luca­sa. Obok niego młoda kobieta w skórzanej kurtce, z krótko przystrzyżonymi włosami, tworzyła stronę startową jakiegoś portalu. Owen miał wystarczająco dużo czasu, żeby zauwa­żyć wyświetloną nazwę: American Expresss, przez trzy „s". Bez wątpienia fałszywa wersja prawdziwej strony American Express. Technikę phishingu hakerzy znali od ośmiu czy dzie­więciu lat, ale nadal była w użyciu. Polegała na fabrykowaniu identycznej z oficjalną strony dużej instytucji. Fałszywa róż­niła się tylko niewielkim detalem, na przykład jedną literą. Nieuważni użytkownicy, sądząc, że znajdują się na stronie swojego banku, spontanicznie podawali dane i hasło...

Owen dobrze znał te oszustwa, lecz dzisiaj patrzył na nie z pogardą. Już się nie bawił na tym podwórku. To co ma zrobić, dokładnie w ciągu kolejnych dwudziestu czterech se­kund, jest całkiem innego kalibru.

Jego twarz nie wyrażała najmniejszej nerwowości, w ge­stach nie widać było krzty zwątpienia. Owen czuł, że prowa­dzi go, odurza perspektywa tego, co ma wypełnić. On, mały, pogardzany, nędzny, ten, który zawsze żył w cieniu swojego brata, za kilka chwil także znajdzie się na kartach Historii.

W tym momencie wyobraził sobie falę uderzeniową, któ­rą spowoduje. Wiedział, jaki będzie jej zasięg. Lecz nikt, na­wet on, nie mógł na tym etapie określić wszystkich jej kon­sekwencji. W jego głowie pojawił się obraz Karima. Już sześć lat minęło od dnia, gdy jego brat spłonął w boeingu 747, który wbił się w południową wieżę.

10


Ten film tysiąc razy przewinął się w myślach Owena. Z pewnością Karim zginął na miejscu, jak większość pasa­żerów. Być może nawet z uśmiechem na ustach... Ponieważ, w przeciwieństwie do tych wszystkich psów, on się nie bał. On przecież wiedział, dokąd poleci samolot, już zanim wszedł na jego pokład. A w chwili uderzenia nie siedział wśród pa­sażerów. Znajdował się w kabinie pilotów, na miejscu kapi­tana... którego udusił dziesięć minut wcześniej.

Owen zaśmiał się szyderczo, kładąc dłoń na myszce kom­putera. Zamknął oczy, chcąc lepiej usłyszeć ciche kliknięcie klawisza, który miał wcisnąć. I chwilę przed lekkim naciśnię­ciem klawisza palcem rzucił do Dmitriego, który właśnie do niego dołączył:

- Jeszcze dziesięć sekund, bracie, i będziemy panami świata.


1

Emma Shannon postawiła walizkę marki Lancel przed drzwiami pokoju numer 17 w hotelu Overlord. Wyjęła z kie­szeni kartę magnetyczną, wsunęła ją do otworu w zamku i cze­kała na kliknięcie. Lubiła ów dyskretny sygnał otwierający przed nią drzwi znanego jej świata: hotelowy pokój.

Tym razem jednak nic nie usłyszała. Wskaźnik pozosta­wał uparcie czerwony. Emma Shannon przetarła pasek karty

0 podszewkę garsonki i spróbowała ponownie. Bezskutecznie. Etażowy, który pojawił się właśnie w głębi korytarza, natych­miast spostrzegł wyraz irytacji na jej twarzy.

- Pani karta nie działa?

- Niczego nie da się przed panem ukryć.

- Mamy w recepcji problemy informatyczne. Najwyraź­niej szwankuje główny serwer. Otworzę pani kluczem uni­wersalnym.

Emma pchnęła drzwi do pokoju. Czuła się zmęczona

1 zdenerwowana. Uprzejmość etażowego niczego nie zmieni­ła. Kiedy docierała do hotelu, zwłaszcza po męczącej podró­ży, nie znosiła żadnych przeciwności. Jak zwykle skierowała się w stronę łóżka najbardziej oddalonego od okna. Ponie­waż często bywała w tych identycznych wewnątrz miejscach, nadawała im swoje oznaki, swoje punkty odniesienia, które pomagały jej zdobyć pozorny spokój. Położyła więc walizkę na łóżku i otworzyła ją. Na wierzchu leżała piżama z niebie­skiego jedwabiu, którą zawsze zabierała w podróż. Odsu-


nęła następnie grube zasłony w oknie, aby zobaczyć widok. Podobnie jak w ubiegłym tygodniu w Barcelonie czy miesiąc wcześniej na Kubie poczuła się rozpieszczana. Okna pokoju 17 wychodziły na morze. Widziała groble tworzące sztuczny port, te betonowe barki sprowadzone do zatoki przez ame­rykańskie okręty 6 czerwca 1944 roku.

Emma podziwiała długą wstęgę morskiej piany, która zdawała się obrębiać niebo, po czym przesunęła wzrokiem po białych żaglach, które w oddali odcinały się od turkusowej ta­fli. Słońce niebawem skryje się w morzu. Na koniec tego lata wody kanału La Manche miały kolor Karaibów.

„Francuzi mają naprawdę szczęście - pomyślała Ame­rykanka rozpogodzona na chwilę tą wizją. - Mają do wyboru palmy i Alpy, morza ciepłe i morze lodu, a wszystko na tery­torium mniejszym od Kalifornii. I jeszcze się skarżą!"

Pokój był przestronny, jasny, przepełniony żółtymi i czerwonymi blaskami słońca, dzięki którym przypominał domy w Prowansji i płótna Van Gogha, ulubionego przez jej matkę. Już przy wejściu zauważyła także telewizor z płaskim ekranem zawieszony na ścianie dokładnie naprzeciw łóżka. Wzięła do ręki pilota i poszukała kanału CNN. Gdziekolwiek na świecie się znajdowała, lubiła odnajdywać refren tej sieci - This is CNN, befirst to know! „Oglądacie CNN, dowiedzcie się pierwsi". Generalnie nie należała do osób, które ostatnie dowiadywały się o najświeższych wydarzeniach na świecie. Alarmy docierały bezpośrednio na jej telefon komórkowy. Toteż nie słuchała CNN dla wiadomości, ale po to, żeby ode­tchnąć powietrzem swojego kraju. W Bangkoku, Abu Zabi, Tokio lub jak tego wieczoru, nad brzegiem kanału La Man­che, wszędzie tam, dokąd wiodły ją interesy i konferencje, ona, wyobcowana, odnajdywała z tym programem więź po­dobną do pępowiny, matczynego głosu, niemal zapach ojczy­zny. Przez długi czas walczyła z tym dziecięcym odruchem, lecz zauważyła, że wielu kolegów różnych narodowości rów­

14


nież posiada taki rodzaj automatyzmu Pawiowa. Na przykład Francuzi, gdy przyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych, nie spoczną, póki nie znajdą jakiegoś „bistra", w którym podają „prawdziwą" kawę...

Arromanches. Znała. Lubiła. Women's Annual Congress od dobrych dziesięciu lat prowadził swój letni uniwersytet w Overlordzie. „Prawdziwa operacja desantowa", mawiali miejscowi. Co roku, na zakończenie sezonu turystycznego, ko­horty samotnych kobiet w średnim wieku przez cały tydzień przetaczały się wąskimi uliczkami niewielkiego normandzkie-go miasteczka. Taksówkarze, właściciele kafejek i trafik zacie­rali ręce. Starzy rybacy, którzy widzieli tamtą operację desan­tową, w roku 1944, parskali śmiechem, stojąc na grobli.

Główne obchody feministycznego święta, na którym Emma była w tym roku jednym z gości honorowych, rozpo­częły się w ubiegłą sobotę i miały zakończyć w piątek. Amery­kanka zamierzała spędzić na nich trzy ostatnie dni; jej córka, Rebecca, ma dołączyć do niej na weekend i razem zwiedzą region: plaże Utah, Omaha, Gold, Juno, ale również cmen­tarze wojskowe oraz jeśli wystarczy im czasu, półwysep Co-tentin przypominający Irlandię.

Jeszcze trzy godziny do kolacji. Emma zastanowiła się, czy wykorzystać ten czas, żeby pójść na plażę, czy raczej po­winna po raz ostatni przejrzeć swoją jutrzejszą prezentację: „Czy kobiety są lepszymi kierownikami niż mężczyźni?". Ostatecznie usiadła na łóżku i rozpuściła włosy, delektując się chwilą wytchnienia. Kiedy była w delegacji, lubiła przekształ­cać te przerwy w chwile „tylko dla siebie". Rzadkie epizody, które czasami, przez przypadek, pojawiały się w jej przeła­dowanym kalendarzu, między dwoma spotkaniami, dwoma zebraniami, dwoma wyjazdami. Jej najlepsza przyjaciółka, która przeżyła ciężki wypadek samochodowy, powtarzała regularnie: czym jest szczęście, jeśli nie gromadzeniem „co­dziennych okruszków" przyjemności?

15


Ale tego popołudnia Emma nie umiała pozbyć się uczucia niepokoju i przygnębienia, które odczuwała od samego rana i które teraz się wzmagało. Czy to z powodu długiej podróży z Londynu do Arromanches? Czy może chłodnego wiatru, który właśnie się zerwał? Incydentu z kartą do pokoju? Nie. Po prostu nie chciała przyznać przed samą sobą, co wzmogło jej złe samopoczucie. Obraz, który męczył ją od chwili, gdy minęła recepcję. Sylwetka, którą z oddali zauważyła w holu. Przez ułamek sekundy ten wygląd, styl, ostry profil wydały jej się znajome.

Podeszła do barku, otworzyła puszkę coli light, zdję­ła garsonkę i bluzkę w kolorze antracytu i rzuciła na łóżko. Następnie, ubrana tylko w czarną bieliznę, wyciągnęła się na drugim łóżku, spoglądając na otwarte drzwi balkonowe i starając się wyrzucić z pamięci ten uporczywy obraz, aby le­piej wykorzystać ów moment w niemal znajomej scenerii. Co prawda nie była u siebie, nic tu nie należało do niej, lecz po latach spędzonych w podróży tak dobrze nauczyła się oswa­jać te bezosobowe miejsca, że zaczęła się zastanawiać, czy hotelowe pokoje nie są ostatecznie jej domem".

- Wszystko to, co jest mi drogie, nie należy do mnie, nic z tego, co do mnie należy, nie jest mi drogie - wyszeptała.

Znalazła kiedyś ten cytat w wypowiedzi jednego ze zna­nych globtroterów, ale im więcej mijało czasu, tym bardziej uważała go za dyskusyjny. To prawda, Emma posiadała rze­czy, które naprawdę należały do niej i leżały jej na sercu: jej dom rodzinny w Farmington, liczącym trzy tysiące mieszkań­ców miasteczku w stanie Minnesota, nawet jeśli tak napraw­dę nigdy tam nie mieszkała. Fotografia zrobiona, gdy miała dwadzieścia lat, a powieszona w mieszkaniu w San Franci­sco, na której jest ze swoją babcią ze strony matki. I kilka li­stów, które wzięłaby na bezludną wyspę, gdyby pozwolono jej zabrać tylko jedną walizkę... Lecz czy to, co było jej tak naprawdę drogie, należało do niej? Ojciec, który mieszkał

16


w Brazylii ze swoją trzecią żoną i nigdy nie zostawał w jed­nym kraju dłużej niż trzy lata? Spotykali się na lotniskach w przerwach między lotami - i całe szczęście, bo nie umieli już ze sobą rozmawiać. Córka Rebecca, która wychowała się we Francji, u swojej babci, i która w wieku siedemnastu lat należy do grona najbardziej obiecujących tancerek Opery Pa­ryskiej? Uwielbiała ją, dzwoniła do niej codziennie i ściągała do Frisco, gdy tylko mogła wziąć kilka wolnych dni. Zdarzało się to jednak nieczęsto, ponieważ Rebecca brała podczas wa­kacji dodatkowe lekcje u dawnej primabaleriny.

Był też Bradley, przyjaciel Emmy od pięciu lat, bankier, z którym dzieliła życie. Bradleyowi bardzo na niej zależało, była tego pewna, ponieważ jednak żył z kobietą, która przez połowę roku była nieobecna, on również nabrał pewnych zwyczajów: golf z kolegami z banku, zarządzanie akcjami przez Internet, kolekcja kół ratunkowych i wędrówki w par­ku Yosemite, czasami... Oczywiście za każdym razem, gdy było to możliwe, jeździli tam wspólnie. Ale rzeczywiście tylko za każdym razem, gdy było to możliwe. Czy należą do ciebie istoty, które są ci najbliższe?

„Jedyna rzecz, która naprawdę do ciebie należy, to two­je sny" - pomyślała.

I zagryzła wargi. Całkiem bezwiednie obraz mężczyzny z hotelowego holu nałożył się na obraz Bradleya. Jakby chcąc usunąć powstały w niej zamęt, Emma rzuciła się do swojej torebki i wyjęła z portfela fotografię matki, Anne-Laure Le Ménestrel. Dwa lata minęły od jej śmierci, a Emmie ciągle jej brakowało, zwłaszcza we Francji, w tym kraju, który nigdy tak do końca nie stał się jej krajem mimo spędzonych w nim lat. Jej matka tu się wychowała, a po rozwodzie wróciła, by tu zamieszkać.

- Tęsknię za tobą, mamo - szepnęła. - Brakuje mi ciebie.

Odłożyła fotografię na łóżko i nagle pomyślała z poczu­ciem winy, że Rebecca musi jeszcze bardziej cierpieć z powo-

17


du śmierci babci. I że ona, Emma, bywa tu zbyt rzadko, aby zrekompensować córce ten brak.

Sygnał dźwiękowy World Business News, ekonomicz­nego dziennika CNN, odwrócił jej uwagę. Prowadzący mówił

0 powtarzających się od rana incydentach związanych z dzia­łaniem Internetu. Emma słuchała jednym uchem, ale czytała przesuwający się u dołu ekranu pasek z kursem giełdowym akcji wielkich amerykańskich firm na otwarcie sesji na Wall Street. IBM: 2025 dolarów, -1%; General Motors: 50,75 dola­ra, -2%; Controlware: 70,25 dolara, +10%. Oto jedyna firma, której udało się uniknąć syndromu 11 września: faktycznie od sześciu lat bowiem w tę przygnębiającą rocznicę trakto­wano poważnie najbardziej szalone plotki, co często powo­dowało spadek kursu.

- Dziesięć procent! Mój Boże! Dan zarobił dziś fortunę! - wykrzyknęła Emma po angielsku.

Wzięła ponownie pilota i zrobiła głośniej. Prowadzący ogłosił, że na początku 2008 roku Controlware wypuści na rynek nowe oprogramowanie przeznaczone dla szerokiej pu­bliczności. Cena akcji wzrosła w ciągu dwóch dni o 17%. Na ekranie pojawił się uśmiechnięty Dan Barett, sławny właści­ciel Controlware.

- Mogli wziąć jakieś wcześniejsze zdjęcie - westchnę­ła Emma, podciągając kolana pod brodę i popijając kolejny łyk coli.

Rzeczywiście, twarz Dana Baretta zmieniła się. Najbo­gatszy człowiek świata dojrzał. Nadal udało mu się uniknąć zmarszczek, lecz lata dodały kilka zbędnych kilogramów.

1 ocz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin